Edward Starucha stwierdził kiedyś, że jeśli coś się
skończyło, to tak jak gdyby nigdy się nie zaczęło. – Cokolwiek prawdziwie
się zaczyna, nigdy się nie kończy – napisał. Nic dziwnego, że to jedna z
najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiej poezji współczesnej. Z jednej
strony buntownik (to zawsze dobrze brzmi), a z drugiej twórca takich właśnie
bezkompromisowych „złotych myśli”. Przekonanie to zresztą nie było zbyt
oryginalne. Do dzisiaj w popkulturze pokutują mądrości o tym że prawdziwa
miłość, a nawet przyjaźń, nigdy się nie kończy. Dobrze to brzmi, ale z
rzeczywistością nie ma wiele wspólnego. Dlatego właśnie Stachura przedawkował
leki psychotropowe, podciął sobie żyły i powiesił się. Bo pewnie sobie
pomyślał, że w jego życiu nie ma nic prawdziwego. W dodatku uznał, że nie ma
już sensu niczego nowego zaczynać. Bo i tak się skończy.
To oczywiste, że wszyscy pragniemy stałości, pewności,
wartości absolutnej. Tyle że życie takie nie jest. Szczerze mówiąc jest raczej
odwrotnie – wszystko zdycha. Kiedy spojrzę wstecz widzę, jak wiele się zmieniło
w moim życiu. Ludzie przychodzą i odchodzą. A czasami to my odchodzimy.
Przestają nas łączyć wspólne sprawy, nasze drogi się rozchodzą, szukamy czego
innego. To naturalne. Nie da się wiecznie podtrzymywać przy życiu czegoś co
staje się martwe. Pozostają wspomnienia. Na ogół pamiętamy zbyt wiele złych
chwil, a za mało tych dobrych. Bo emocjonalnie „niszczymy” coś co uważamy za
skończone. Ale cokolwiek było, będzie zawsze – nie da się tego wymazać, temu
zaprzeczyć, przekreślić tego. Jeśli coś umarło, nie znaczy to że nigdy nie
żyło. Wszyscy przyjaciele których miałem byli moimi przyjaciółmi, cokolwiek nas
rozdzieliło. Cokolwiek czułem było prawdą, choć z biegiem czasu może mi się
wydawać naiwne, dziwne, obce.
O niektórych rzeczach wolałbym zapomnieć. Wstydzę się tego
czy tamtego. A najbardziej poniżenia – nie wtedy kiedy byłem poniżany, lecz gdy
sam siebie poniżałem. Chciałbym powiedzieć że tak nigdy nie było – że zawsze
byłem dumny, znałem swoją wartość, byłem kimś. Jednak cokolwiek było, wydarzyło
się. Znam gorycz tak samo jak rozkosz. Czasami śmiać mi się chce z tego o co
walczyłem. Najczęściej nie było to bowiem nic szczególnie wartościowego. Bywało
że byłem w matni, osaczony, zupełnie sam, miotałem się w pułapce. Wierzyłem w
kłamstwa które sam sobie wmawiałem. W wieloznaczne, zamglone, pokrętne
obietnice składane mi przez oczywiste żmije. No cóż – jakiś splot wydarzeń
kazał mi wierzyć. Ale też kłamać. Bo kłamałem – chciałem być również panem, a
nie tylko sługą. Chciałem brać, a nie tylko dawać. Chciałem ostrej zabawy, a
nie nudnej rozmowy, telefonów, dąsów, udawania. Pieprzę to. Kiedykolwiek
zrobiłem z siebie idiotę, było to żałosne. Tylko nie chwalcie się tym teraz,
gdy jesteście więdnącymi różami. Bo pozostaną tylko kolce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz