- Nikt nie może dwóm panom służyć. Bo albo jednego będzie
nienawidził, a drugiego miłował. Albo z jednym będzie trzymał, a drugim
wzgardzi. Nie można służyć Bogu i mamonie – uczył Jezus. Jego podejście do
spraw materialnych było dosyć radykalne – w posiadaniu widział balast
obciążający ducha. Wbrew wskazówkom różnych filozofów i guru, ludzkość ciągle
kombinuje co by tu zrobić, żeby produkować, sprzedawać i kupować więcej – bo im
więcej tym lepiej. I tak gadanina, że pieniądze (i ich konsumpcyjne pochodne) nie
są najważniejsze staje się tylko sloganem. Na całe szczęście jest jeszcze na
tym świecie wiele rzeczy których nie można kupić. Ale celem całej naszej
kultury jest wzrost gospodarki, a status społeczny określa rozwój zawodowy i
materialny.
Progres jest oczywiście naszą wewnętrzną potrzebą – to nim
karmi się nasze spełnienie. Tyle że zbyt wysoko mierząc możemy się nim
frustrować. Tych którzy są przesadnie ambitni psychologowie określają mianem
maksymalistów. Maksymaliści nie cieszą się z samego postępu, o ile nie
przystaje on do ich wygórowanych ambicji. Świadomość tego, że gdyby podjęli
inne decyzje mogliby osiągnąć więcej, wiecznie psuje im radość z sukcesów. Nie
opuszcza ich przeświadczenie, że mają mniej niż „powinni”. Wszystko odnoszą
bowiem do maksymalnego kryterium. Ponieważ zawsze chcą mieć pewność, że
dokonują najlepszego możliwego wyboru dokładnie analizują dostępne opcje, a
potem rozmyślają o straconych możliwościach.
W przeciwieństwie do nich
satysfakcjonalistom wystarcza po prostu to co jest „dość dobre”. I takie
podejście zwiększa ogólne zadowolenie, bo rzadko osiągamy to co jest najlepsze.
Inna sprawa, że nie zawsze wiemy co najlepsze jest. Ostatecznie liczy się
przecież właśnie nasza satysfakcja, a nie bycie najlepszym. Nie ma rzeczy obiektywnie
najlepszych – są tylko subiektywnie dobre lub złe. I to one mają nam służyć, a
nie my im. Jezus widział w mamonie fałszywego bożka, a Marks najwyższe stadium
alienującej nas od siebie „fetyszyzacji towarowej”. Bo nasza siła nabywcza – w
swojej dowolnej formie (złoto, banknoty, kryptowaluty) – może uwalniać się od
swojej funkcji uzależniając nas od stwarzanego przez siebie poczucia mocy. W
sensie wpływu na nasz mózg pieniądz nie jest tylko środkiem płatniczym, ale
nagrodą samą w sobie – narkotykiem.
Bez zastrzyków gotówki (i możliwym
dzięki temu zakupom) nie możemy już funkcjonować, pogrążając się w ciągłym
konsumpcyjnym haju. A w zasadzie konsumpcyjno-informacyjnym, tyle że to trochę
osobna kwestia. Postrzegamy pieniądze jako coś niezbędnego nie tylko do
przetrwania, ale i osiągania satysfakcji. Choć gromadzenie zasobów leży w
naszej naturze, dzisiejsza reklama ciągle kreuje nowe potrzeby dla samego
napędzenia koniunktury. Tresuje się nas do „przetrawiania” rynku. Niestety im
więcej „ulepszeń”, tym bardziej ich potrzebujemy. Sądzimy, że stan posiadania
zwiększy naszą kontrolę nad życiem, ale im bardziej chcemy je kontrolować, tym
bardziej kontrolują nas własne wyniki. Być może można sobie kupić pomoc,
towarzystwo czy nawet „miłość” – pytanie tylko ile to będzie warte.
W każdym bądź razie pieniądze
pozwalają wierzyć, że spełnią nasze cele i oczekiwania. W dodatku często wiążą
się z zarządzaniem innymi ludźmi, to znaczy ich bytem materialnym. Ten zaś
ludzie starają się chronić, często poświęcając na jego ołtarzu różne zasady.
Widać to było i w komunistycznym przedsiębiorstwie, i widać jest w
kapitalistycznych korporacjach. Pieniądze to władza, co najdobitniej
uświadamiamy sobie gdy jesteśmy od kogoś finansowo zależni. Bo co by tu nie
mówić – pieniądze są czymś czego potrzebujemy wszyscy. Dają nam wolność
decydowania jak chcemy spożytkować własną pracę. Sęk w tym żeby traktować je
jako narzędzie służące własnemu rozwojowi, a nie robić z siebie maszynkę do ich
zarabiania.