Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 25 września 2017

GRAWITACJA

Podobno w życiu działa przyciąganie. Dlatego bogaci ludzie stają się jeszcze bogatsi, kochani jeszcze bardziej rozpieszczani, a pechowcy jeszcze bardziej nieszczęśliwi. I ma to nawet racjonalne uzasadnienie, bo nie widzimy rzeczy takimi jakie są, tylko takimi jakimi widzą je inni. Dla pewności potrzebny jest nam społeczny dowód słuszności. Z drugiej strony to jakimi widzą nas inni narzuca nam kim jesteśmy. Oczekiwania są często samospełniającymi się prognozami. Sekret ma tkwić w tym, żeby przyciąganie pożądanych przez nas zjawisk uruchomić. Jeśli jednak chcecie go poznać muszę Was rozczarować. Otóż nie znam go. W przeciwnym wypadku zresztą w ogóle bym się nad tym nie zastanawiał, tylko przypisywał sobie wszystkie zasługi.


Niejednokrotnie wmawiać sobie musiałem poczucie wyższości nad kimś kto rozgrywał życie lepiej ode mnie, nie szerokością swoich horyzontów, ale zwykłą zwierzęcą pasją. Pielęgnowanie w sobie urazy do ludzkości zwykle jednak przyciąga jej jeszcze więcej. Kiedy byłem szczeniakiem miałem problemy z utrzymaniem równowagi psychicznej, bo za bardzo przejmowałem się tym co dzieje się wokół. Jeśli do czegoś dorosłem, to do tego żeby zrozumieć, że na świecie roi się od szaleńców. Jeśli zaczniesz się nimi przejmować, to sam oszalejesz. To kwestia narracji życiowej. W cudzej narracji zawsze najważniejsze będą cudze priorytety, dlatego należy snuć własną opowieść. W tej opowieści wreszcie wszystko może być na swoim miejscu. I to jest dobre.


Skłamałbym, gdybym powiedział, że moje potrzeby są szczególnie wysublimowane. Że jestem wolny od niskich instynktów i chcę tylko rzeczy wielkich. Ale – szczerze – nie chciałbym się zamienić miejscami z kimś kto nie lubi i nie kocha tego wszystkiego co ja. Bo nie mógłbym żyć, gdybym niczego nie lubił i nie kochał, nawet jeśli dla innych jest to nieistotne. Nie mógłbym kochać i lubić czegoś innego. W przeciwnym wypadku nie kochałbym siebie. Szczęścia nie sposób zdefiniować jako prawdziwe lub sztuczne – po prostu albo jest, albo go nie ma. A jeśli już jest to przyciąga jeszcze więcej szczęścia. 

środa, 20 września 2017

SZALEŃSTWO

- Jeśli człowiek nie ma się na baczności ludzie zmuszą go do robienia tego czego chcą, albo jeśli jest dostatecznie uparty do robienia czegoś zupełnie odwrotnego im na złość – pisał Ken Kesey w kultowym „Locie nad kukułczym gniazdem”. Coś w tym jest, bo kiedy się głębiej nad tym zastanawiam widzę, że prawie wszystko co robiłem służyło wywieraniu wrażenia na innych dupkach. Albo chciałem im się przypodobać, albo ich wkurwić. Jedno i drugie narzucało mi jednak określony scenariusz. Prawdziwa wolność wymagałaby wzniesienia się ponad swoje otoczenie, tyle że jesteśmy istotami społecznymi. Taka wolność oznaczałaby alienację. Całkowita wolność byłaby więc niewolą. Niemniej osoby nadzwyczajne cechowało zawsze zamiłowanie do spokoju i samotności – przynajmniej w trakcie pracy. To w takich warunkach powstawały największe dzieła sztuki czy teorie naukowe.

Okazuje się, że kreatywność wyostrza się szczególnie podczas „pustelniczych” seansów. Pracy naszych mózgów nie zakłócają wtedy niepożądane bodźce. Ale życie nie jest przecież tworem estetycznym czy teoretycznym – ono musi się dziać. Asceci i pustelnicy wyruszali niegdyś poszukiwać Boga i prawdy na odludziu. Czy radykalne odrzucenie tego świata przynieść im jednak mogło objawienie? O ile medytacja służyć może nabieraniu dystansu do rzeczywistości (a zatem bardziej obiektywnemu jej oglądowi), o tyle izolacja wydaje się raczej całkowitym zerwaniem z nią kontaktu. Innymi słowy warto czasem spojrzeć na siebie z boku, lecz nie uciekać przed sobą. „Ja” społeczne przybierać może formy obronne lub otwarte, a ich zmienność wpisana jest w naturę naszego bytu. Nasze mózgowe instalacje z jednej strony nakazują nam uczestnictwo w grupie, a z drugiej pielęgnowanie swojej indywidualności.


Kiedy potrzebujemy relacji z innymi manifestujemy gotowość do kompromisów, ale ponieważ kompromisy często bywają zgniłe (tak jak relacje) okazywać też musimy własną niezależność. Lęk przed zdominowaniem nierzadko wyzwala reakcję paradoksalną, gdzie coraz usilniejsze zabiegi wywołują skutki odwrotne do zamierzonych. Wiąże się to z tak zwaną reaktancją, czyli dążeniem do przywrócenia wolności wyboru w sytuacji gdy ktoś próbuje nam taką wolność ograniczyć. Im bardziej czujemy się zniewoleni tym bardziej chcemy zachować się „niegrzecznie” – na złość babci odmrozić sobie uszy, dać sobie w żyłę czy pobić policjanta. Szczególnie w młodocianym wieku gotowi jesteśmy do zaciętej obrony swej niepodległości. Niekiedy zresztą słusznie – prawdziwi wariaci często skrywają się pod różnymi szacownymi maskami, usiłując zaprzęgnąć nas do pogoni za swoimi celami dla „naszego dobra”.

poniedziałek, 18 września 2017

BUDDYZM NAUKOWY

Ponieważ jedni twierdzą, że Bozia istnieje, a drudzy że to w świetle dzisiejszej wiedzy wykluczone, trwa spór o to kim jesteśmy bądź nie jesteśmy. W koncepcjach religijnych przypada z reguły człowiekowi specjalna misja, z czym wiąże się jego specjalny status. Gdyby wykluczyć „boski plan” pod wieloma względami pozostalibyśmy niezwykli, lecz niezwykłość ta nie byłaby przeznaczeniem kosmicznego procesu, a jedynie jego rezultatem. Oznacza to mniej więcej tyle, że nasza bezsilność wobec wszechświata jest jeszcze bardziej przerażająca – nikt z góry nas nie chroni i nie prowadzi, a także nie gwarantuje ostatecznej sprawiedliwości. Wiara w opatrzność jest jednak na tyle pożyteczna adaptacyjnie, że rozpowszechniła się pod wszystkimi szerokościami geograficznymi.


Nasze cechy osobnicze określane są przez nasze geny (a także warunkowane doświadczeniem, ale to już inna historia). Selekcja naturalna polega z grubsza na tym, że posiadane przez nas geny poddawane są testom przydatności. Te służące przetrwaniu i reprodukcji pozostają w puli genowej, a inne niestety giną w ślepych uliczkach ewolucji. Podobnym prawom podlegają wyznawane przez nas informacje. Te które są pożyteczne dla wyznających je jednostek i społeczności ulegają swoistej reprodukcji informacyjnej bez względu na ich obiektywną wartość poznawczą. W tym kontekście mówimy o tak zwanych memach, czyli jednostkach informacji kulturowej. Są to kulturowe replikatory odpowiedzialne nie tylko za upowszechnianie się wiedzy, ale także różnych niedorzecznych przekonań.

Pytanie czy religia przynosi więcej szkody czy pożytku nabiera jednak w dzisiejszym świecie nowego znaczenia, i to nie tylko w świetle nasilającej się islamistycznej przemocy. Moim zdaniem wiemy o rzeczywistości już wystarczająco dużo, żeby przestać podpierać się mitologicznymi protezami, co nie znaczy, iż automatycznie przestaniemy być dziećmi własnego dziedzictwa kulturowego. Filozoficzny i etyczny dorobek chrześcijaństwa oraz innych religii, mimo pewnych wypaczeń nie może zostać zbagatelizowany. Niemniej księgi objawione nie zawierają prawdy sensu stricto, a upieranie się przy tym może być nie tylko groteskowe, ale wręcz niezdrowe, zwłaszcza jeśli sprowadza się do narzucania komuś własnych norm i to niekoniecznie w sposób terrorystyczny.

Co prawda rzekoma marność tego świata często nie stoi na przeszkodzie w pogoni za jego urokami czy dobrami materialnymi, ale to już paradoks wpisany w zinstytucjonalizowanie każdej idei. Jezusowi z Nazaretu bliżej było do autsajdera i pięknoducha niż „porządnego obywatela”, lecz z ludycznej religijności wyłania się zgoła inny obraz gorliwego wyznawcy. Każde bóstwo jest zresztą moralnym testem Rorschacha w którego duchowej plamie wierny odnajduje to co chce. Tak naprawdę sami mówimy sobie co jest sensem naszego życia. Ponieważ dla wielu tym sensem jest kontrolowanie innych w obrębie każdego wyznania wykształcała się zawsze bezkompromisowa ortodoksja. Lecz to tylko manifestacja pychy samozwańczych depozytariuszy najwyższej prawdy.


Nawet nie zawierzając swej nędznej osoby żadnej nadprzyrodzonej istocie pozostać muszę jednak mistycznym agnostykiem. Poznając dzieje ludzkości, historię i estetyczne fikcje, nie pozostaje mi nic innego jak tylko wierzyć, że to wszystko robiliśmy po coś. I nawet jeśli nie ma nad nami Wielkiego Ducha, ani małego duszka w naszych głowach, wierzę że jestem częścią czegoś większą niż ja sam. Tym bowiem co jest istotą naszego bytu jest emergencja kosmicznych sił. To z niej wyłaniają się najwspanialsze przejawy naszej egzystencji, jej piękno i głębia. Świadomość wyłania się z interakcji pomiędzy wieloma neuronami naszego mózgu, ale określa ją również byt czyli proces społeczny. Nie „jestem” spoiwem swojej tożsamości tylko sumą czynników ją stanowiących, więc gdy ustaną konstytuujące mnie warunki biologiczne i społeczne zakończy się też to wspaniałe złudzenie zwane życiem. Ale to złudzenie to przecież najlepsze co nam się może przytrafić. 

czwartek, 14 września 2017

MASZYNA SZCZĘŚCIA

Jedynym powodem życia jest życie. Po prostu życie się przydarza. Jest to prawda obiektywna. Natomiast prawda subiektywna mówi, że urodziliśmy się w jakimś celu – żeby tworzyć rodzinę, zdobywać uznanie, zarabiać pieniądze i tak dalej. Po prostu tylko wyznaczenie kierunku chroni nas przed chaosem. Ponieważ mamy wielkie mózgi musimy wierzyć, że życie ma sens. Gdybyśmy byli muchami czy tasiemcami nie zaprzątalibyśmy sobie tym głowy. A raczej to nasza głowa nie zaprzątałaby tym nas. Dzięki temu, że ludzie potrafią wyznaczać cele umieją też je realizować. I dlatego stworzyliśmy cywilizację, sztukę i broń atomową. Kiedy powstawało pierwsze życie na Ziemi proces ten oczywiście nie miał żadnego celu, a jedynie przyczynę i skutek. Nasza inteligencja oraz wszystkie wynikające z niej pożytki takie jak świadomość, wrażliwość i miłość, to tylko skutki uboczne. W tym wypadku jedyne sensowne.

Sens istnieje tylko w naszych głowach, ale nie w świecie przyrody. Matka natura nie chroni bowiem istot rozumnych, mamutów ani dinozaurów. Jeśli kosmiczna katastrofa, tajemnicza zaraza czy wojna jądrowa przerwie naszą epopeję nie będzie miało to większego wpływu na funkcjonowanie wszechświata, ani nawet naszej galaktyki. Najprawdopodobniej jesteśmy chwilową anomalią – cudownym, boskim pierdnięciem nieskończonej otchłani. Razem z nami na tym świecie pojawiło się piękno, bo przecież istnieje ono tylko w naszych oczach. Z nami pojawiło się tu dobro i zło. Przynieśliśmy światu sens, a także orzekliśmy co na nim jest bez sensu. Na pewno sensu nie ma śmierć, tyle że wszyscy do tego nonsensu jesteśmy zmuszeni. To właśnie przewrotność natury – kwiaty rozkwitają, a potem więdną. Wszystko zdycha. Potęga życia jest efemeryczna.

Przechadzam się ulicą wśród efemerycznych ludzi. I widzę jak bardzo zabiegani są wokół swoich ulotnych spraw. Jakiś kosmiczny sens tkwi w ich zabiegach o dobytek, rozkosz czy różowych małych potomków srających pod siebie we freudowskim uniesieniu. Dbanie o swoje sprawy jest naszym obowiązkiem wobec wszechświata – to nie ulega mojej wątpliwości. Tyle że sam chcę wymyślić sens mojego istnienia. Tak żeby nie słuchać tego odwiecznego „powinieneś”, bo to jak z góry zakładać, że wszyscy są mądrzejsi ode mnie. Czasem wydaje mi się, że życie jest tylko żartem, bo ciężko wierzyć w to wszystko na serio. A zwłaszcza w te obsesje rutyny. W magiczne nawyki, które trzymają nas w kupie i wiodą z dnia na dzień. Lecz kiedy uruchamia się nasz mózgowy układ nagrody czujemy, że wszystko jest w należytym porządku. I to ma sens.  

środa, 13 września 2017

CZEKOLADA

W pięknym filmie „Czekolada” (nakręconym na podstawie powieści pod tym samym tytułem) grzechem jest osładzanie sobie życia tytułowym smakołykiem. Choć wydawać to się może absurdalne, celem krucjaty prowadzonej przez księdza z burmistrzem staje się sklep sprzedający czekoladę podczas Wielkiego Postu. Dziwne, że nie karczma czy przemoc domowa. Ale to oczywiście tylko metafora pewnego zjawiska. A mianowicie naszej tendencji do przywiązywanie wagi do rzeczy zupełnie pierdołowatych, a stojących w kolizji z najwyższym sensem naszego istnienia, a mianowicie naszym szczęściem. Metafizyczną misją sklepiku z czekoladą jest w tym fabularnym ujęciu nie tyle biznes, ile osładzanie ludziom życia. Specjalistka od słodyczy jest bowiem kimś w rodzaju psychologa udzielającego ludziom porad przy kubku gorącej czekolady.

Czy należy jeść kiełbasę w Wielki Piątek? Czy muzułmanin może jeść wieprzowinę, a hindus wołowinę? Czy warto odmawiać sobie niezdrowego jedzenia? A co z innymi przyjemnościami? Czy powinniśmy odmawiać sobie przyjemności tylko dlatego, że są one „niemoralne”? I co to właściwie znaczy? Czy przyjemności których sobie odmawiamy mają być niemoralne tylko dlatego, że jest to sprzeczne z moralnością (nie tylko religijną, ale przede wszystkim obyczajową) wyznawaną przez innych, czy też niemoralne jest raczej to co krzywdzi – choćby pośrednio – innych? Czy ważniejsze w życiu są kwestie symboliczne, czy też rzeczywiste? To wszystko pytania do których zadawania inspiruje nas ta z pozoru tylko banalna historia. Kulminacją jest bowiem dekadencki wieczór z obżarstwem, tańcami i sprośnościami, które najbardziej wkurwiają największych smutasów.

Walka dewotów z grzesznikami jest w artystycznej konwencji ukazana jako walka smutku z radością. A szczególnie jako próba usztywniania na siłę tego co w życiu jest spontaniczne i nieokiełznane. Lecz to tylko połowa prawdy, którą opowiada nam owa bajka dla dorosłych. Jak to bowiem w bajce bywa wszystko zakończyć się musi spektakularnym i krzepiącym serce happy endem. Co prawda burmistrz robi z siebie idiotę zasypiając umorusany czekoladą na wystawie pogańskiego przybytku, lecz dopiero w tej słabości staje się ludzki. Jak przecież mówi ksiądz w kazaniu wieńczącym czekoladowo-obyczajową opowieść, w życiu nie jest ważne to co z niego wykluczamy, ale to co w nim akceptujemy. I to jest najważniejsze przesłanie magicznej „Czekolady”. Polecam serdecznie. 

wtorek, 5 września 2017

JOGA

Życie to podróż znikąd do nikąd. Błysk w oceanie nicości. Istniejemy tylko dlatego, że nicość zostaje pokonana. Każde narodziny są jak zmartwychwstanie. To życie, a nie śmierć, jest portalem do prawdziwego świata. My jednak lubimy łudzić się, że jest inaczej, bo nie jest to świat doskonały. Ale gdyby był doskonały musiałby być też nudny. To co nadaje życiu smak – podniecenie, dążenie, zdobywanie – jest związane z zaspokajaniem naszych potrzeb w tym niedoskonałym świecie, co wiąże się z przetwarzaniem go na naszą modłę. Natychmiastową ulgę w każdym pragnieniu teoretycznie zapewniać mógłby tylko nieskrępowany hedonizm, tyle że jak pokazuje praktyka folgowanie wszystkim swoim impulsom nie bardzo się sprawdza. Jesteśmy bowiem zaprogramowani do przeżywania pewnego poziomu napięcia. Gdy go brakuje życie wydaje się bezbarwne.


Różne wschodnie systemy religijne (a szczególnie buddyzm) widzą mistyczny cel w wyzwoleniu się z tego napięcia i przezwyciężeniu swoich biologiczno-nawykowych skłonności. To co jest prawdziwe w filozofii Wschodu to natura naszego bytu nieodwołalnie wynikająca z szeregu czynników ją determinujących, a nie emanująca z nieśmiertelnej jaźni. Lecz tak rozumiane wyzwolenie w realnym świecie jest pewne i nadchodzi właśnie ze śmiercią. W tym sensie filozofia Wschodu jest paradoksem – głosząc wyzwolenie sama ogranicza się językiem swoich prawideł. Jest bowiem rodzajem gnozy, czyli wiary, że tylko określona wiedza nadawać może sens rzeczywistości. Niestety chodzi tu o raczej o ezoteryczno-magiczną klasyfikację zjawisk niż ich racjonalne rozumienie.

Z każdej doktryny religijnej (i nie tylko religijnej) można szydzić, ale można też ekstrahować pewną metaforyczną prawdę. Każda mitologia jest przecież szczególnym faktem kulturowym – prawdą samą w sobie. Stworzoną przez człowieka prawdą o człowieku. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku wschodnie filozofie niejako „odkrywane” były przez hipisowską kontrkulturę jako zaskakująco głębokie. Wynikało to w dużej mierze z otwierania świadomości na nowe sposoby myślenia, gdyż jak pokazują dzieje Indii czy Dalekiego Wschodu, atrakcyjne doktrynalnie diagnozy duchowe wcale nie były skuteczną odtrutką na zło tego świata. Tak to zresztą zwykle bywa, że idee są piękniejsze od rzeczywistości. Taka już jest „idea” każdej idei. W końcu Platon widział w niej tylko model teoretyczny.


Patrząc uważniej dostrzeżemy, że hipisem był również Jezus, Mistrz Eckhart czy Martin Luther King. To co jest najsłabsze w każdej religii to sam fakt, że jest ona religią. Ten szczegół sprawia, że wszystkie jej nauki mądrościowe skażone są formą rytuału i dogmatu. Religia jest zawsze kwestią formalną. Jednak przekraczając jej obrzędowość i mitologię można zadać sobie pytanie co w niej jest uniwersalne czy prawdziwe. Szczególną wschodnią praktyką jest medytacja, rozumiana jako wprowadzanie umysłu w odmienny stan świadomości. Często łączy się ją z różnymi skomplikowanymi technikami, lecz to właśnie nadmierny formalizm stoi na przeszkodzie wglądowi w to co dzieje się „tu i teraz”. Ważne jest to co wyzwala, a nie co ogranicza. Dlatego forma medytacji jest kwestią osobniczą.


Środki farmakologiczne stosowane przez hipisów i ich następców mogą otwierać umysł na nowe rozumienie rzeczywistości i umysłu lecz zawsze będzie to powodowane modyfikacją pracy mózgu, a nie magicznymi właściwościami takich czy innych narkotyków. Analogicznie siła duchowa czerpana z przeżyć religijnych, serdecznych rozmów czy intymnych relacji wynika z chemicznych zmian naszego systemu nerwowego, co nie znaczy, że są one czymś miałkim. Tak naprawdę szczęście jest jedynym sposobem mistycyzmu – zjednoczenia się z wszechogarniającym nas absolutem wszechświata. Medytować można przez czytanie czy bieganie. To pierwsze obniża poziom kortyzolu we krwi najskuteczniej ze zbadanych technik relaksacyjnych natomiast drugie zwiększa poziom endorfin podobnie jak u osób medytujących. Możemy łowić ryby, grać w szachy, gotować, uprawiać wspinaczkę czy „wyciszać się” na inne optymalne dla nas sposoby. Niczego nie musimy. W końcu życie to podróż w jedną stronę.