Swego czasu Henri Charriere, były więzień francuskich
kolonii karnych opublikował bestsellerową powieść „Papillon”. Opisał w niej
swoje zmagania z drakońskim systemem penitencjarnym, w tym brawurową ucieczkę z
Diabelskiej Wyspy. Dodatkowej dramaturgii opisywanym wydarzeniom dodawał fakt,
jakoby bohater miał być niesłusznie skazany, co czyniło go w oczach czytelników
bojownikiem o wolność. Elektryzowała ich też deklarowana autentyczność
przekazu. Legendę nieustraszonego „Papillona” ostatecznie przypieczętowała
ekranizacja książki. Dopiero na skutek wychodzących na jaw innych relacji
opowieść zaczęto poddawać śledczo-historycznej weryfikacji i okazało się, że
najprawdopodobniej była swego rodzaju mistyfikacją.
Charriere „przywłaszczył” sobie losy różnych więźniów i
przedstawił zbiorczo jako swoje niezwykłe przygody. Z literackiego punktu
widzenia nie możemy mieć o to do niego pretensji – moglibyśmy to uznać za
artystyczną inspirację. Autobiograf zapewniał jednak, że wszystkiego tego
doświadczył na własnej skórze. Być może miało to na celu zwiększenie sprzedaży
powieści, poprzez podkreślenie jej brutalnej szczerości. Niemniej psychologom
badającym kulturę więzienną temat włączania cudzych wyczynów do własnego
życiorysu jest dobrze znany. Bajera, której więźniowie oddają się z braku
ciekawszych zajęć, internalizuje pewną grupową tożsamość, zacierającą „prawa
autorskie”.
Podobnie należy widzieć „niewinność” autora „Papillona” –
jako ilustrację szerszego zjawiska. Oczywiście pomyłki sądowe nie tak rzadkie
są nawet przy dzisiejszej technice kryminalistycznej, większość skazanych
podaje się jednak za wrobionych, lub w najlepszym wypadku umieszcza swój
przestępczy proceder w ramach walki ze „złym” społeczeństwem. Z drugiej strony
choć realia kolonii karnych z pewnością były barbarzyńskie, sama idea więzienia
obarczona jest ryzykiem dehumanizacji osób jemu poddanych, co wykazał słynny
eksperyment stanfordzki. Jeszcze częściej natomiast wiedzie do ich
demoralizacji, poprzez poddanie ich wpływowi kultywującego nieuczciwość i
przemoc środowiska.
Choć nie należy wydawać pochopnych sądów, romantyczne
historie o „dobrych łobuzach” traktuję więc zazwyczaj z dużą dozą sceptycyzmu.
Zwłaszcza jeśli łobuz jest zatwardziały. Moim zdaniem największe jaja trzeba
mieć właśnie do prowadzenia „normalnego” życia, w którym nie trzeba porównywać
się do pedofilów czy dzieciobójców żeby się dowartościować. I w którym nie
trzeba bać się konfidentów, bo nie ma się niczego na sumieniu.