Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 14 grudnia 2014

IMPERIUM LITEWSKIE

Polska świadomość narodowa, podobnie jak samo pojęcie narodu, niezależnie o jakim mówimy, kształtowała się dopiero w czasach nowożytnych. Idea państwa narodowego stawała się popularna dopiero w osiemnastym wieku, czyli w okresie kiedy Polska, a ściślej mówiąc konfederacja polsko-litewsko-ukraińska, właśnie padała i to głównie z powodu wewnętrznej słabości, a nie sąsiedzkiego imperializmu. Wojny były w tym czasie bowiem powszechnie stosowanym instrumentem realizowania interesów, z którego to sposobu nie wahała się korzystać sama Najjaśniejsza Rzeczpospolita, kiedy jeszcze była na tyle wydolna. Wbrew prawicowej propagandzie, „tradycyjne polskie wartości” nie są wytworem ludycznym, ale raczej inteligencko-intelektualnym, a  na wsi przyjmowały się raczej opornie. Brak poparcia mas chłopskich przesądzał o klęskach wszystkich ówczesnych powstań narodowych. Uświadomieniu narodowemu sprzyjał rozwój oświaty, przemysłu i ośrodków miejskich, a prosty lud przyswajał sobie te trendy z konserwatywnym oporem.

Ponieważ importowane z zachodu, jak na ironię często za „pośrednictwem” zaborców idee narodowe, rozwijać się musiały w kontekście „zniewolenia”, polska tożsamość przesiąkła cierpiętnictwem i męczeństwem. Elity intelektualne narodu, pisarze i poeci, budowali mity odwołując się do klęsk i brawurowego bohaterstwa, często przy okazji mijając się całkowicie z prawdą (np. „Reduta Ordona”). Szerzyły się poglądy mesjanistyczne, określające Polskę mianem „Chrystusa narodów”, na którego dybali ciągle faryzeusze Europy, choć nie zrobił nigdy nikomu nic złego. Wkrótce po odzyskaniu niepodległości, niczym potop szwedzki, przetoczyć się miała przez nasz kraj druga wojna światowa z Katyniem i Auschwitz, dopisując kolejne tragiczne historie do tej sromotnej listy. Aczkolwiek nie sposób kwestionować zbrodni dokonywanych na naszym narodzie, nasza świadomość historyczna jest nikła, zbyt zmitologizowana i zideologizowana aby rozjaśniać nam mroki przeszłości.

Już od samych początków naszej historii toczyć musieliśmy wojny z sąsiadami. Nie dlatego, że Europejczycy zawarli spisek przeciwko Polsce, tylko dlatego że obowiązywało wówczas prawo silniejszego. Mieszko nie przyjął zachodnich zwyczajów z powodu religijnego uniesienia, tylko politycznego pragmatyzmu. Drugi wielki „Polak-katolik”, jego syn Bolesław Chrobry, zajmował się z lubością wojowaniem, zajmując ziemie Słowian połabskich, Czechy i Morawy, a nawet Kijów. W skrócie można by rzec, że na przestrzeni dziejów całkiem śmiało konkurowaliśmy o swoje miejsce w Europie, nie tylko broniąc się, ale często również atakując. W tym świetle rodzi się pytanie, czy dlatego że okazaliśmy się w końcu słabsi od Prus, Austrii i Czech, możemy mówić o polskiej Golgocie. Moim zdaniem nie. W polskiej, a może nawet nie tyle polskiej co nacjonalistycznej narracji historycznej, dominuje moralny paradoks – gdy biją naszych to zbrodnia, gdy nasi biją to sława i chwała. Z nostalgią wspominamy czasy gdy Polska rozciągała się od morza do morza.


Wszyscy wiemy, że bitwa warszawska to jedna z przełomowych bitew w historii świata, która przekreśliła plany ekspansji komunizmu. Pamiętamy, że bitwa pod Grunwaldem, to jedna z największych bitew średniowiecznej Europy. Ale zapominamy o bitwie pod Beresteczkiem, która była jedną z największych bitew siedemnastego wieku, ponieważ tłumiliśmy wtedy powstanie ukraińskich kozaków. Wokół takich zdarzeń trudno ukuć polsko-cierpiętnicze mity, chociaż Henryk Sienkiewicz próbował. Jeżeli mówimy o zdobyciu Moskwy to tylko z dumą, podkreślając siłę ówczesnego państwa polskiego. Tymczasem dopuszczaliśmy się tam zbrodni, przy których blednie zła sława Iwana Groźnego. Kiedy w Moskwie wybuch bunt oddziały polskie przystąpiły do rzezi mieszczan. Wyrżnięto ich około ośmiu tysięcy, drugie tyle zginęło w płomieniach, po tym jak wycofujący się na Kreml podpalili miasto. Nie sposób dziś oszacować ilu ludzi padło wówczas z głodu. Z pewnością liczba ofiar przewyższała zaludnienie Warszawy czy Krakowa – Moskwa była już wówczas dużo większym miastem. Nie róbmy więc z siebie ciągle ofiar losu.