Polska
świadomość narodowa, podobnie jak samo pojęcie narodu, niezależnie o jakim
mówimy, kształtowała się dopiero w czasach nowożytnych. Idea państwa narodowego
stawała się popularna dopiero w osiemnastym wieku, czyli w okresie kiedy
Polska, a ściślej mówiąc konfederacja polsko-litewsko-ukraińska, właśnie padała
i to głównie z powodu wewnętrznej słabości, a nie sąsiedzkiego imperializmu. Wojny
były w tym czasie bowiem powszechnie stosowanym instrumentem realizowania
interesów, z którego to sposobu nie wahała się korzystać sama Najjaśniejsza
Rzeczpospolita, kiedy jeszcze była na tyle wydolna. Wbrew prawicowej propagandzie,
„tradycyjne polskie wartości” nie są wytworem ludycznym, ale raczej
inteligencko-intelektualnym, a na wsi przyjmowały
się raczej opornie. Brak poparcia mas chłopskich przesądzał o klęskach
wszystkich ówczesnych powstań narodowych. Uświadomieniu narodowemu sprzyjał
rozwój oświaty, przemysłu i ośrodków miejskich, a prosty lud przyswajał sobie
te trendy z konserwatywnym oporem.
Ponieważ
importowane z zachodu, jak na ironię często za „pośrednictwem” zaborców idee
narodowe, rozwijać się musiały w kontekście „zniewolenia”, polska tożsamość
przesiąkła cierpiętnictwem i męczeństwem. Elity intelektualne narodu, pisarze i
poeci, budowali mity odwołując się do klęsk i brawurowego bohaterstwa, często przy
okazji mijając się całkowicie z prawdą (np. „Reduta Ordona”). Szerzyły się
poglądy mesjanistyczne, określające Polskę mianem „Chrystusa narodów”, na
którego dybali ciągle faryzeusze Europy, choć nie zrobił nigdy nikomu nic
złego. Wkrótce po odzyskaniu niepodległości, niczym potop szwedzki, przetoczyć
się miała przez nasz kraj druga wojna światowa z Katyniem i Auschwitz,
dopisując kolejne tragiczne historie do tej sromotnej listy. Aczkolwiek nie
sposób kwestionować zbrodni dokonywanych na naszym narodzie, nasza świadomość
historyczna jest nikła, zbyt zmitologizowana i zideologizowana aby rozjaśniać
nam mroki przeszłości.
Już od
samych początków naszej historii toczyć musieliśmy wojny z sąsiadami. Nie
dlatego, że Europejczycy zawarli spisek przeciwko Polsce, tylko dlatego że obowiązywało
wówczas prawo silniejszego. Mieszko nie przyjął zachodnich zwyczajów z powodu
religijnego uniesienia, tylko politycznego pragmatyzmu. Drugi wielki „Polak-katolik”,
jego syn Bolesław Chrobry, zajmował się z lubością wojowaniem, zajmując ziemie
Słowian połabskich, Czechy i Morawy, a nawet Kijów. W skrócie można by rzec, że
na przestrzeni dziejów całkiem śmiało konkurowaliśmy o swoje miejsce w Europie,
nie tylko broniąc się, ale często również atakując. W tym świetle rodzi się
pytanie, czy dlatego że okazaliśmy się w końcu słabsi od Prus, Austrii i Czech,
możemy mówić o polskiej Golgocie. Moim zdaniem nie. W polskiej, a może nawet
nie tyle polskiej co nacjonalistycznej narracji historycznej, dominuje moralny
paradoks – gdy biją naszych to zbrodnia, gdy nasi biją to sława i chwała. Z
nostalgią wspominamy czasy gdy Polska rozciągała się od morza do morza.
Wszyscy
wiemy, że bitwa warszawska to jedna z przełomowych bitew w historii świata, która
przekreśliła plany ekspansji komunizmu. Pamiętamy, że bitwa pod Grunwaldem, to
jedna z największych bitew średniowiecznej Europy. Ale zapominamy o bitwie pod
Beresteczkiem, która była jedną z największych bitew siedemnastego wieku,
ponieważ tłumiliśmy wtedy powstanie ukraińskich kozaków. Wokół takich zdarzeń
trudno ukuć polsko-cierpiętnicze mity, chociaż Henryk Sienkiewicz próbował. Jeżeli
mówimy o zdobyciu Moskwy to tylko z dumą, podkreślając siłę ówczesnego państwa
polskiego. Tymczasem dopuszczaliśmy się tam zbrodni, przy których blednie zła
sława Iwana Groźnego. Kiedy w Moskwie wybuch bunt oddziały polskie przystąpiły
do rzezi mieszczan. Wyrżnięto ich około ośmiu tysięcy, drugie tyle zginęło w
płomieniach, po tym jak wycofujący się na Kreml podpalili miasto. Nie sposób
dziś oszacować ilu ludzi padło wówczas z głodu. Z pewnością liczba ofiar
przewyższała zaludnienie Warszawy czy Krakowa – Moskwa była już wówczas dużo
większym miastem. Nie róbmy więc z siebie ciągle ofiar losu.