Od zarania dziejów człowiek stosował rozmaite narkotyki i
używki. Często robił to w celach rekreacyjnych, niekiedy jednak posługiwał się
nimi w celach magicznych, czy wręcz mistycznych. Z rytualnym wymiarem
uzyskiwania odmiennych stanów świadomości wiązało się zwłaszcza używanie
środków halucynogennych. Wierzono, że co niektóre rośliny wyzwalają moc
umożliwiającą kontakt ze światem nadprzyrodzonym. Dostępne one były dla
wąskiego kręgu szamanów, kapłanów i magów. Wynikało to z braku wiedzy,
uniemożliwiającego naszym przodkom zrozumienie mechanizmów działania tych
substancji.
Wydawać by się mogło, że wraz z nastaniem ery rozumu,
demitologizującej rzeczywistość, podobne czary-mary mamy już za sobą, ale tak
się nie stało. Religia nie tylko przetrwała jako taka, jako określona
zdogmatyzowana doktryna, a nie abstrakcyjna idea. Przetrwała ona w swoich
najbardziej absurdalnych formach, takich jak kreacjonizm. Świadczy to o
głębokiej potrzebie religijności, w obliczu której żaden Darwin czy inny dupek
nie ma nic do powiedzenia. Czym innym jest bowiem język religii, a czym innym
język nauki, wymagający skupienia, refleksji i analizy. Nie dość, że aby
przyswoić sobie jego przekaz trzeba być człowiekiem aktywnie poszukującym, to
zdobywanie wiedzy uświadamia nam naszą ignorancję, czym potęguje uczucie
zagubienia.
Przetrwała także nasza potrzeba przekraczania samego siebie
i własnej jednostkowej egzystencji – w odwoływaniu się do wyższych wartości,
pięknie sztuki czy (o kurwa) zażywaniu narkotyków. Ten ostatni sposób wydaje
się „zdrowemu” społeczeństwu najbardziej pokręcony, a cała ta hipisowska gadka
o rozszerzaniu świadomości wydaje mu się po prostu naćpanym bełkotem. Nie
sposób jednak ignorować fenomenu, jakim stało się w latach sześćdziesiątych
LSD, syntetyczna substancja o działaniu halucynogennym, otaczana swoistym
kultem i ideologią, a sprowadzanie całego tematu do hedonistycznej mody wydaje
się głębokim nieporozumieniem. Ówcześni kwasiarze mieli bowiem w sobie coś z
egzotycznych kapłanów i czarowników, poszukujących drogi do wyższego wymiaru.
Odkrywcą LSD był szwajcarski chemik Albert Hofmann. Podczas
swych badań farmaceutycznych, mających na celu syntezę stymulatora ośrodka
oddechowo-krążeniowego zsyntezował LSD, po czym przerwał eksperymenty z tą
substancją. Wznowił je pięć lat później, w roku 1943. Wtedy też przypadkowo
wchłonął niewielką ilość substancji co wprawiło go w intrygujący stan. Kilka
dni później świadomie przyjął dawkę LSD i wracając do domu na rowerze popadł w
paranoję. Obawiał się wracać – uznał że jego sąsiadka jest czarownicą. Potem
wezwał lekarza, bo przestraszył się, że LSD go otruło. Medyk nie stwierdził
żadnych niepokojących objawów. Wtedy lęk ustąpił uczuciu zadowolenia i
kolorowym halucynacjom. Hofmann kontynuował eksperymenty z LSD, zażywając je
sam i częstując nim kumpli. Nazywał swój wynalazek „lekiem dla duszy” i uważał
że niesłychanie pobudza wyobraźnię. – Substancja ta jest narzędziem, które
umożliwi nam rozwinąć się w to, czym mamy być – twierdził. Pomimo
narkotycznych doświadczeń zmarł dopiero w wieku 102 lat w 2008 roku.
Inną postacią wykazującą pociąg do tej używki był
Aldous Huxley, angielski powieściopisarz, poeta i filozof, znany przede
wszystkim ze znakomitej powieści fantastyczno-naukowej „Nowy, wspaniały świat”. Namiętnie zażywał on LSD, a przyjęcie tej substancji było jego ostatnim
życzeniem na łożu śmierci. Zażywał też meskalinę, alkaloid występujący w kilku
kaktusach, między innymi w pejotlu. Napisał o niej esej „Drzwi percepcji”, do
którego tytułu nawiązywała nazwa słynnego zespołu rockowego The Doors (Drzwi).
Narkotyki halucynogenne miały się bowiem niebawem rozpowszechnić, na fali
kontrkulturowej rewolucji hipisowskiej, kojarzonej dziś głównie z muzyką
rockową, choć mającej swoje głębokie intelektualne uzasadnienie. Tytuł eseju Huxleya
nawiązywał do słów osiemnastowiecznego poety angielskiego Williama Blake’a,
jednego z prekursorów romantyzmu: - Gdyby oczyścić drzwi percepcji, każda
rzecz ukazałaby się człowiekowi taka jaka jest. Nieskończona.
Zanim LSD zostało przejęte przez ruch hipisowski i masowo
zastosowane, mieliśmy zatem do czynienia z pewnym kulturowym procesem, z
którego dopiero miały się wykluć „dzieci-kwiaty”. Pierwsza prawdziwie
buntownicza kontrkultura amerykańska była dziełem murzynów, skupionych wokół
klubów jazzowych, gdzie uprawiano muzyczne improwizacje. Nazywali siebie oni
hipsterami, albo „kolesiami którzy kumają gadkę”. Wiązały się z tym narkotyki,
od marihuany po heroinę, hazard, ekstrawaganckie stroje i styl bycia,
odróżniający ich od tych zwanych „sztywniakami”. Nowa muzyka przyciągała białą,
znudzoną młodzież z bogatych domów i skupiała wokół siebie środowisko, jakie z
czasem wyewoluowało w awangardowy ruch literacki zwany bitnikami. To oni
utorowali drogę hipisom.
Za czołowych bitników uważa się Williama Borroughsa, Allena
Ginsberga i Jacka Kerouaca. Pierwszy, pochodzący z zamożnej rodzinki absolwent
elitarnych szkół i Wydziału Literatury Uniwersytetu Harvarda, był najstarszym z
nich i choć nie fascynował się szczególnie halucynogenami, a raczej opiatami,
przekraczał tak dalece granice moralne i artystyczne, że można go uznać za
jednego z prekursorów zbliżającej się epoki „wolnej miłości” i „poszerzania
świadomości”. Z kolei poetę Allena Ginsberga uznaje się wręcz za jednego z
akuszerów ruchu hipisowskiego, gdyż współorganizował nawet mityng w Golden Gate
w San Fransisco w styczniu 1967 roku,
gdzie hipisi pierwszy raz pokazali się światu.
Manifest nowego ruchu wygłosił Timothy Leary, psycholog
nazywany „prorokiem LSD”, które to rozdawano obecnym na imprezie. LSD miało się
w jego zamierzeniu stać sakramentem nowej religii. Huxley, tuż przed swoją
śmiercią błagał go, aby milczał w prawie LSD, gdyż ta wiedza powinna pozostać
domeną wtajemniczonych, a narkotyk może być niebezpieczny społecznie. Leary
doszedł jednak do przeciwnego wniosku, uznając że każdy ma prawo do technik
rewolucjonizujących ludzką świadomość. Kiedy stworzony przez niego ruch stracił
na sile, bez trudu odnalazł się w nowej rzeczywistości, uznając internet za
nowe narzędzie rozszerzania świadomości.
Psychodeliczną rewolucję zainicjowaną przez Learego,
wyprzedzała działalność Kena Keseya, autora kultowego „Lotu nad kukułczym
gniazdem”, dlatego niektórzy nazywają go pierwszym hipisem Ameryki. W latach
pięćdziesiątych CIA testowało na nim LSD za pieniądze. Doświadczenia te
radykalnie zmieniły jego myślenie o świecie, a praca w szpitalu
psychiatrycznym, gdzie poruszył go widok zastraszanych pacjentów, zainspirowała
go do stworzenia klasycznej już dzisiaj powieści. Jack Kerouac, guru pokolenia bitników
nazwał go po jej lekturze „nowym, wielkim pisarzem Ameryki”. Kesey zaś, nieźle
zarobiwszy na swoim dziele, w 1964 roku kupił szkolny autobus, pomalował go w
kwiaty i wyruszył na wyprawę po Stanach Zjednoczonych rozdając po drodze
jeszcze wówczas legalne LSD.
Z czasem LSD wyparte zostało z rynku przez nowe
psychodeliczne narkotyki, takie jak ecstasy. Z powodów historycznych pozostanie
jednak symbolem tego czym w istocie było – ludzkiego sprzeciwu wobec
społecznego zniewolenia i tęsknoty za innym, lepszym światem. Lecz czy
chemiczne oświecenie może być cokolwiek warte? Choć fala rewolucji się cofnęła,
nie była to najbardziej brutalna i krwawa rewolucja jaka przydarzyła się
ludziom. Pomimo wszystkich ofiar jakie pochłonęła, pozostawiła po sobie kolorowe
ślady.