Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 28 lipca 2015

KREW, POT I ŁZY

Niech mi ktoś powie, po co Bóg dał ludziom wolną wolę, skoro zabronił robić z niej użytek. Jak dla mnie to się kupy nie trzyma. Umożliwił człowiekowi dokonanie wyboru, a jednocześnie mu go zabronił. W dodatku stworzył węża, który kusił kobietę, a wiadomo było że ona to już przekona mężczyznę. Przecież to wygląda jak jakiś moralny eksperyment. Jeśli człowiek był niedoskonały (a był nie ze swojej winy, bo taka już była jego natura), to wiadomo było, że prędzej czy później zbłądzi. Czyli że od początku skazany był na wygnanie z raju. W konsekwencji przypisany jest nam wszystkim grzech pierworodny, czyli że grzechem już jest sam fakt, że się narodziliśmy, bo ktoś kiedyś zeżarł jakieś jabłka. Trzeba ten grzech zmywać wodą, chociaż nie za bardzo wiem czemu. Przecież podobno kościół katolicki zaakceptował w końcu teorię Darwina. A zatem nie było Adama i Ewy, tylko małpoludy i walka o byt. To ostatnie trwa zresztą do dzisiaj. Skoro wszystko na tym świecie jest marnością, ludzie powinni bardziej się wyluzować. Przestać uganiać się za forsą, kłócić się i niepotrzebnie się stresować. Rozdajcie majątek ubogim i skończcie z tym skomleniem.


Nie potrzebuję pociechy, bo tylko ludzie niespełnieni jej potrzebują. Nie oznacza to że niczego nie potrzebuję, ale potrzebuję konkretów, a nie obietnic. Dlatego nie pocieszam się tym, że ostatni będą pierwszymi, bo wołałbym być pierwszy niż ostatni. I każdy normalny człowiek by wolał, dlatego ludzie się ze sobą ścigają. Kwestia jest taka, że ten co przegra musi żyć dalej, dlatego musi się pocieszać. I wtedy sobie wmawia, że wcale mu nie zależało, że ktoś go oszukał, że dupa się zesrała. Możliwe że tak było, ale czasami nie sposób uciec od goryczy. Cokolwiek było przeszkodą w realizacji celu, jeśli byliśmy w nią mocno zaangażowani nie będzie to dla nas komfortowa sytuacja. Jezus z pewnością nie był zadowolony gdy przybito go do krzyża, bo tylko kretyn mógłby się z tego cieszyć. Dlatego że przegrał, jego uczniowie musieli wymyślić bajkę o tym, że to było zło konieczne. W ten sposób krzyż – symbol poniżenia, hańby, marginesu społecznego, stał się symbolem religijnym. Nikt nie uwierzyłby w zwycięstwo moralne Jezusa, gdyby nie gadka o zmartwychwstaniu i cudach. Bo nikogo nie interesuje zwycięstwo moralne. Bez gwarancji nagrody nie byłoby rozkoszy męczeństwa.


Musimy wierzyć że świat ma sens, więc także znajdować jakiś sens w cierpieniu. Czyli jeśli cierpieć to dla jakiejś sprawy. Bo cierpieć bez powodu to absurd. Dlatego dyskutuje się dzisiaj czy absurdem było choćby powstanie warszawskie. Bo to też była bardziej patriotyczna mistyka, niż realna kalkulacja polityczno-militarna. Czasami jednak cierpienie zdarza nam się mimo woli. Żeby je znieść, musimy je sobie jakoś wyjaśniać. Bezsensowne cierpienie boli o wiele bardziej. Kiedy ktoś nas bez powodu skrzywdzi albo przydarzy nam się nieszczęśliwy wypadek trudno nam się pogodzić z tym, że cierpimy niepotrzebnie. Kiedy zachorujemy na ciężką chorobę, trudno nam zrozumieć własny los. Niekiedy cierpienie jest koniecznością. Religijna interpretacja cierpienia wskazuje nam, że istnieje ono po to żeby nam coś wyjaśniać. Ale nawet mucha w swym skromnym żywocie zaznaje cierpienia. Ewolucja wykształciła w nas konieczność cierpienia, żebyśmy unikali stanów które nie służą przystosowaniu. Analogicznie przyjemności są po to żebyśmy do nich dążyli. Więc jeśli cierpisz znaczy to nie mniej i nie więcej, że wpakowałeś się w jakieś gówno. Czasem konieczność jest wszystkim, a ludzka wola niczym.      

poniedziałek, 27 lipca 2015

LAS VEGAS DOPALATOR

- San Francisco w połowie lat sześćdziesiątych, wyjątkowy czas i wyjątkowe miejsce. Ale żaden opis, mieszanka słów, muzyki czy wspomnień nie oddadzą odczucia, że byłeś tam i żyłeś w tym zakątku świata w tym czasie, cokolwiek to znaczyło. Obłęd panował wszędzie i o każdej porze, wszędzie mogłeś wskrzeszać iskry, mieliśmy kosmiczne poczucie sensu naszych działań, czuliśmy że wygrywamy. I to dawało nam siłę – poczucie nieuchronnego zwycięstwa nad siłami zła. Nie w sensie militarnym, tego nie chcieliśmy, Triumfowała nasza energia, mieliśmy wiatr w żaglach, jechaliśmy na grzebieniu pięknej wysokiej fali. A teraz, ledwie pięć lat później, można ze stromego wzgórza w Las Vegas spojrzeć na zachód i przy dobrym wzroku dostrzec linię wodną, miejsce gdzie fala się cofa – pisał  Hunter Thompson w swojej kultowej powieści „Lęk i odraza w Las Vegas” o rewolucji hipisowskiej. Widzimy w tym nostalgię, ale też bezkompromisową diagnozę – utopia okazała się mrzonką.

KRÓLOWA DOPALACZY
Hunter Thomson inspirował się w tej powieści swoimi prawdziwymi przeżyciami. Jako dziennikarz udał się swego czasu do Las Vegas w celu napisania relacji z zawodów motocyklowych. Zabrał ze sobą swojego prawnika i walizkę pełną wszelakich narkotyków, po czym zajął się demolowaniem pokoi wynajmowanych pod fałszywym nazwiskiem i opuszczaniem hoteli bez płacenia rachunków. Tak wyglądała jego „walka z kapitalizmem”. Książka uczyniła go w pewnych kręgach nieśmiertelnym, choć pisał i rzeczy bardziej trzymające się kupy. Debiutował słynnym reportażem o gangu motocyklowym Hells Angels, do którego udało mu się przeniknąć. Po publikacji dostał od niedawnych koleżków solidne lanie, ale przeżył. Parał się też felietonistyką i z pasją komentował życie polityczne w Stanach Zjednoczonych. Jego analizy pojawiały się w najbardziej prestiżowych tytułach amerykańskich. Ostatecznie pogrążył się w alkoholizmie i strzelił sobie w łeb. Jego narkomańska legenda jednak przetrwała. Twarz Johnnego Deppa, występującego w słynnej ekranizacji jego książki „Las Vegas Parano”, stała się ikoną pop. Wizerunek ten wykorzystywano na szeroką skalę przy promocji pierwszej fali biznesu dopalaczowego w Polsce. Pojawiał się on na opakowaniach towaru, stronach internetowych, w wystroju sklepu. Podobnie jak w jego powieści widzimy dziś jednak wyraźnie jak „fala się cofa”. Zalewa nas syfem.

Rewolucja dopalaczowa, tak jak rewolucja hipisowska, pożera własne dzieci. Nikt już nie kontroluje tego co pojawia się na rynku. A są to rzeczy groźniejsze od amfetaminy, heroiny i kokainy razem wziętych. Nawet osławiony mefedron, niegdyś hit zachwycający nawet starych narkomanów, a dziś zepchnięty do podziemia „wynalazek”, to stosunkowo bezpieczny środek, w porównaniu z tym co serwują ludziom laboratoria po kolejnych delegalizacjach. Dzięki internetowi udało się producentom zbudować ogromną grupę docelową wymieniającą się informacjami o produktach, czyli stworzyć rynek który już nie zniknie. W reklamy dopalaczy angażuje się nawet celebrytów, np. modelka Ewa Lubert reklamowała w internecie „Mocarza”. Skomercjalizowany rynek dopalaczy narodził się jednak z idei ratowania ludzi od narkotyków i to jest wielki paradoks. Pierwszy popularny dopalacz, BZP, był wielokrotnie słabszy od amfetaminy i w zasadzie niezbyt groźny. Jak wyglądały początki tej zabawy możemy się dowiedzieć z filmu dokumentalnego „Dopalacze” nakręconego przez raczej poważane wydawnictwo „National Geographic”. W każdym bądź razie dziś to już tylko komercja. Tak jak twarz Johnnego Deppa w okularach i kapeluszu, która nie mówi nam już nic o ideałach, tylko śmieszy brawurowymi wybrykami. Na śmierć.               

niedziela, 26 lipca 2015

WIELKIE KOSMICZNE PIERDOLENIE

Jak każdemu człowiekowi zdarza mi się błądzić. Mógłbym przytoczyć tu szereg błędów które popełniłem, ale ich szczegółowy katalog byłby zbyt ekshibicjonistyczny jak na bloga. Zresztą nikogo specjalnie by nie zainteresował – w pewnym sensie przypominałby użalanie się na sobą, a to już jest dosyć odpychające. Ponadto godzić mógłby w dobro osób trzecich, a nawet w moje własne. Oczywiście nie jestem w stanie ukryć swoich kardynalnych błędów – o tych wiedzą niemal wszyscy. Ale moje błędy incydentalne niekiedy przebiegały nie mniej dramatycznie od nałogów z których musiałem wychodzić, studiów które przyszło mi ciągnąć, czy miłosnych błazeństw. Dlatego też, choć nierzadko popełniałem różne błędy w dobrej wierze, a czasami też w złej, nie jestem doskonały. A to – choć oczywiste – czasami wkurwia człowieka. Zwłaszcza kiedy uświadamia sobie, że jest bardzo niedoskonały. A to uświadamia sobie szczególnie wtedy kiedy nie może sam siebie przekonać, że właśnie czegoś nie spierdolił. Takie życie. Spierdolisz coś wcześniej czy później.


Jak już do tego dojdzie to wtedy jest bigos i zastanawiasz się czemu postąpiłeś tak a nie inaczej. A postąpiłeś tak bo nie mogłeś wszystkiego przewidzieć, zlekceważyłeś ryzyko, posłuchałeś jakiegoś dupka, poniosło Cię. Nigdy nie masz pewności kiedy ryzyko się opłaci – na tym ono polega. Ale najtrudniej przewidzieć, że ludzie okażą się dupkami. Bo przy takim założeniu można tylko zgorzknieć. Więc wierzymy w ludzi, a oni w nas (chyba że pochłaniają nas jakieś cyniczne gierki albo depresja). Czasem my, a czasem oni okazują się dupkami, ale życie toczy się dalej. Czasem więc trzeba komuś wybaczyć, że okazał się dupkiem. Bo ty też taki bywasz. Niedoskonały. Ale doskonałość nie jest nam pisana, nie ma zresztą żadnego jej wzorca. Jest tylko Bóg, ale to legenda. A rzeczywistość jest niedoskonała. Jak doskonały Bóg mógł stworzyć niedoskonały świat? Bo popierdolił mu plany wynalazek wolnej woli. Gdyby nie wolna wola aniołów, dzięki której mogły upaść, a następnie ciekawość kobiety i głupota mężczyzny, świat byłby doskonały. Prawo do buntu oznacza jego sprowokowanie. A zatem Bóg spierdolił sprawę. Stąd głód w Afryce, nowotwory i wojny, pedofila, hejty i dopalacze.
 

Oczywiście istnieje jakieś teologiczne wytłumaczenie jak to się stało, że doskonały Bóg stworzył niedoskonały świat. Jest ono jednak dosyć pokrętne, mętne i nieprzekonujące. Nieco lepiej radzili sobie z tym paradoksem chrześcijańscy gnostycy, uznając że świat jest dziełem fałszywego Boga zwanego Demiurgiem, a dopiero jego klęska położy kres niedoskonałości. Nurty gnostyczne uznano jednak za heretyckie, a dzisiaj już chętniej niedoskonałości świata upatruje się w przypadkowym charakterze jego powstania niż fałszywej strukturze otaczającej nas rzeczywistości. Niesie to za sobą kolejne logiczne problemy, samo bowiem naukowe wyjaśnienie również jest niedoskonałe. Przyczyny Wielkiego Wybuchu usiłuje wyjaśnić co najmniej kilka wykluczających się fizycznych teorii, ugruntowanych co prawda w matematyce, ale w żaden sposób niesprawdzalnych. A w dodatku, podobnie jak teologiczne wywody, niezbyt zrozumiałych.

 Albo ktoś coś spierdolił, albo to cud że żyjemy. 

piątek, 24 lipca 2015

PROCES POKAZOWY

Niegdyś nie było tej globalnej sieci informatycznej zwanej internetem. Kultura wyglądała wtedy zupełnie inaczej, bo komunikacja następowała zupełnie innymi kanałami. Wcześniej chyba tylko wynalazek przemysłowej metody druku dokonał w kulturze porównywalnej rewolucji. Rozwój czytelnictwa zakończył średniowiecze przyczyniając się do tak znaczących przemian jak reformacja. Odtąd wszelka wiedza mogła rozpowszechniać się o wiele swobodniej, nawet biorąc pod uwagę poziom panującego wówczas analfabetyzmu. Oczywiście sam wynalazek pisma był już wynalazkiem rewolucyjnym, umożliwiającym gromadzenie wiedzy, a ogólniej mówiąc w ogóle powstanie kultury w dzisiejszym rozumieniu tego słowa – to co działo się wcześniej nazwać moglibyśmy prekulturą, podobnie jak mówimy o prehistorii. Dopiero jednak druk umożliwił swobodny przepływ idei, może nie od razu trafiając z nimi pod strzechy, ale choćby do bogatego mieszczaństwa. Z czasem wykształciło to w burżuazji na tyle żywe potrzeby intelektualne, że opłacalnym stało się komercyjne wydawanie prasy, co zaowocowało przemianami społecznej świadomości i pojawieniem się idei demokratycznych.

Oczywiście i inne media odegrały niebagatelną rolą w mentalnej transformacji przez jaką ludzkość przeszła w dwudziestym wieku. Wielką rolę odegrało tu kino, które szybko ze sztuki stało się przemysłem, radio popularyzujące muzykę rozpowszechnianą następnie na coraz to nowych nośnikach, czy wreszcie ciesząca się do tej pory sporą popularnością telewizja. Zwłaszcza to ostatnie medium wiele przekształciło w obyczajowości ostatnich dziesięcioleci. Urządzenie nazywane telewizorem w latach sześćdziesiątych stało się już tak powszechnie dostępne, że zaczęto mówić o „środkach masowego przekazu”. Jak w chwili przebłysku zauważył przytomnie świętej pamięci pan Adolf Hitler, przekaz powinien być jak najbardziej prymitywny, jeśli trafiać ma do jak najszerszego kręgu odbiorców. A zatem masowość przekazu pociągać za sobą musiała jego trywializację. Choć to co serwuje nam telewizja często jest banalne i w pewnym sensie ogłupia, nie można zapominać że to dzięki powszechności odbioru wykształciła się choćby kontrolująca „czwarta władza”. W konsekwencji standardy władzy stały się wyższe, ale walka o nią bardziej steatralizowana. W ogóle wszystko stało się bardziej na pokaz, a globalizująca się kultura, choć coraz bardziej stawała się grą pozorów, coraz silniej oddziaływała na odbiorców. Do tego stopnia że to telewizja zaczęła dyktować trendy.

 

Walka o widza polega na tym, żeby go przyciągnąć przed ekran. A przyciągnąć go jest łatwo – do teledysku wrzucić kilka wyginających się seksownie panienek, pokazać mu wieczorem jakąś strzelaninę albo zabawę z piłką, uzależnić od serialu którego jedyną treścią są rozstania i powroty. Najważniejsze to żeby wszystko dobrze wyglądało. W mediach najważniejszy jest wizerunek, wrażenie, lans. Promowany przez reklamodawców konsumpcjonizm jawić się nam zatem musi jako coś atrakcyjnego, musimy wierzyć że dezodorant przyciągnie do nas cycate blondynki, baton doda nam energii a na grillu przy kiełbasach z Lidla będziemy się świetnie bawić. To co dzisiaj się szerzy w internecie jest tylko konsekwencją tej wylansownej wcześniej kultury obrazkowej, tyle że wszyscy możemy wrzucać tam co popadnie. I dlatego właśnie internet jest tak rewolucyjny. Pokaż mi co wrzucasz do sieci, a powiem Ci kim jesteś. To jak chcesz się pokazać, pokazuje kim chciałbyś być, a zatem pokazuje Ciebie. To dlatego właśnie przegląd treści statystycznych użytkowników jest najlepszym odzwierciedleniem stanu emocjonalnego, intelektualnego i moralnego współczesnego społeczeństwa. Czy jest to poziom wysoki czy niski pozostawiam każdemu jego indywidualnej ocenie. Ale z pewnością dziś jawnie już widać to, że nawet młodzieńcza naiwność zwana niewinnością, nie hamuje przed pokazywaniem się od takiej strony, żeby zwrócić na siebie jak największą uwagę. Bo nikt nie wierzy już w bajki że warto być grzecznym.        

czwartek, 23 lipca 2015

MOJA WALKA KLAS

Kiedyś mówiono, że dżentelmen nie rozmawia o pieniądzach, on po prostu je ma. Było tak, ponieważ bycie dżentelmenem wiązało się kiedyś z arystokratycznym statusem. Arystokrata dysponował gotówką, dlatego mógł się pasjonować fanaberiami takimi jak mecenat sztuki, palenie opium, jazda konna czy polowania na kaczki. Zabieganie o grosz charakteryzowało natomiast warstwy niższe, kupców czy burżuazję. Kogoś, dla kogo posiadanie gotówki było czymś naturalnym, niezbyt ona podniecała. Natomiast człowiek który sam dorobił się szmalu z rozkoszą podkreślał swoją pozycję finansową, dlatego w oczach arystokracji był zwykłym chamem. Tak jak syty nie zrozumie głodnego, tak dżentelmen chama. W ten sposób kultura podzieliła się na tak zwaną kulturę wysoką i niską. Karol Marks w jednym na pewno miał rację – byt określa świadomość.

Mogę kłamać, że pieniądze nie mają dla mnie żadnego znaczenia, ale wszyscy tak mówią. Lubię wydawać pieniądze o wiele bardziej niż je zarabiać. Nawet nie dlatego, żeby pokazywać na co mnie stać (nie łudźmy się, na niezbyt wiele), ale dlatego że zapewnia mi to błogi spokój. Kiedy wiem, że mam kasę, mogę spać spokojnie. Kiedy jej nie mam muszę się o nią martwić. I tak to idzie. Lubię wychodzić z pełnym koszykiem z supermarketu, swobodnie wybierać tytuły w saloniku prasowym, zjeść sobie czasem jakiś kebab albo hamburgera. A jak mam w portfelu pustki to zaczynam myśleć o forsie. Spora grupa ludzi traktuje jednak pieniądze w kategoriach fetyszu, podobnie jak nabywane za nie przedmioty. Myślę, że to jeden z powodów tego, iż nie jestem bogaty. Drugi jest taki że nie mam głowy do interesów, ani fachu w rękach, a trzeci że zarobkowe zajęcia są z reguły śmiertelnie nudne.
 






Czasami usiłuję przekonać sam siebie, że powinienem zgłębić jakąś dziedzinę, która mogłaby przynosić mi wymierne profity. Ale gdy próbuję się do tego zabrać z reguły czuję dyskomfort – usiłuję wzbudzić w sobie zainteresowanie czymś mnie nużącym, skupiam się z mozołem, brak mi zapału i motywacji. I kończy się tak jak zwykle, stwierdzeniem że to nie dla mnie. Staram się tylko odpracować swoją pańszczyznę i w zasadzie wyłączam się. Budzę się dopiero, kiedy jest już po wszystkim. Problem w tym, że aby zarabiać trzeba robić coś czego inni potrzebują. Nikogo nie obchodzi, czy czerpiesz że swojej pracy satysfakcję. Kiedy robisz coś potrzebnego, ktoś jest gotowy za to zapłacić. Kiedy nikt nie potrzebuje tego co robisz nie zarobisz na tym ani grosza. I tak to w uproszczeniu wygląda. Tylko arystokracja mogła robić niepotrzebne rzeczy, bo jej przywilejem było korzystanie z nadmiaru czasu i majątku. Dlatego mogła nadawać ton swoimi zainteresowaniami, a snobistycznym dorobkiewiczom pozostawało tylko ją naśladować. Dzisiaj system społeczny jest sprawiedliwszy i nie ma już tych znudzonych błaznów, a kult biznesu rozumianego jako sposób rozwoju osobistego dystansuje nas od spraw niepotrzebnych, czyli niedochodowych.


Lecz to że ktoś czegoś nie potrzebuje, nie oznacza że nie potrzebujesz tego Ty. Dlatego z czystym sumieniem mogę robić rzeczy niepotrzebne. Bo kiedy czegoś potrzebuję, jakiegoś towaru lub usługi, to za płacę, czyli ja też jestem komuś potrzebny. I nawet na moim niezbyt wygórowanym poziomie taka egzystencja ma ekonomiczny sens. Nie generuję społecznych kosztów takich jak osoby resocjalizowane, nie kradnę, nie pobieram opłat za usługi sakralne czy seksualne, nie sprzedaję dopalaczy, nie zatrudniam ludzi na umowach śmieciowych, nie wyprowadzam kapitału do rajów podatkowych. Rzeczywistość jest pełna niuansów. Nie ma co się na nią obrażać, ale nie ma też co się zbytnio stresować. To czy jestem komuś ekonomicznie potrzebny czy nie, to na dobrą sprawę kwestia wtórna wobec moich własnych potrzeb ekonomicznych. Wszystko sprowadza się do tego jak mocno jestem się w stanie zaangażować, żeby spełniać swoje potrzeby ekonomiczne. Nikt nie ma mi prawa odbierać przyjemności z tego, iż jestem tym kim chcę. Zabraniam.    

wtorek, 21 lipca 2015

MISTYKA

Prawdziwa miłość to domena poetów. Poezja tworzy ideały, rzeczywistość zaś je demaskuje. Dlatego lubimy wierzyć w Boga – prawdziwą miłość. Kiedy zapytasz się kogoś kim jest Bóg, bliźni odpowiedzieć Ci może tylko poetycko – Bóg jest miłością, to tajemnica, nie ma początku ani końca i tak dalej. Czyli żadnych konkretów. Nikt nie wie kim jest Bóg, ale wielu w niego wierzy, bo potrzebuje prawdziwej miłości. A prawdziwa miłość to ta o której pisał święty Paweł w liście do Koryntian. – Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice i posiadał wszelką wiedzę, (...) a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę majętność moją całą, a ciało wystawił na spalenie, a miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą – pisał Paweł. Tak kochać może tylko Bóg, albo poeta.

Miłość jest metaforą, pięknem, ulotną mocą. To że możemy ją sobie wyobrazić świadczy o potencjale jaki w sobie nosimy. To nie Bóg, tylko my potrafimy tak kochać. Tyle że ta miłość przemija tak jak my. A my się boimy tej wielkiej czarnej dziury – wobec śmierci wszyscy jesteśmy samotni, bezsilni, niemi. Wszystko cokolwiek zbudujemy kiedyś przyjdzie nam tu zostawić i odejść nie wiadomo dokąd. Donikąd.

Lecz przecież byliśmy już martwi. Dlatego nie lękajmy się. Zanim się narodziliśmy nie było nas wcale. Kiedy umrzemy będzie tak samo, tyle że będziemy wiedzieli jak to jest żyć. A lepiej wiedzieć niż nie. Lepiej się narodzić, zmagać się z losem, przegrywać, widzieć piękno, kochać, niż nie zaznać absolutnie niczego. Lepiej czuć że się żyje, nawet jeśli czasem życie jest wredne i czujemy tylko ból. Ale gdybym nie czuł nic, nigdy bym niczego nie zrozumiał. A tak rozumiem chociaż, jak wielkie miałem szczęście że w ogóle przyszedłem na świat. Prawdę mówiąc to był kosmiczny przypadek. Unikalna kombinacja moich genów jest jedną z niezliczonych genetycznych możliwości jakie mogły się pojawić w wyniku zapłodnienia, tak więc tylko kosmicznemu przypadkowi zawdzięczam iż jestem tym kim jestem. Mogę podziwiać słodkie kobiety i dzieła sztuki, rozkoszować się jedzeniem, słuchać śpiewu ptaków. A gdyby mnie nie było, nie mógłbym sobie tego nawet wyobrazić. I tu znowu zaczynam mówić jak poeta. Bo gdybym miał stwierdzać fakty obiektywne, to o pięknie w ogóle nie mógłbym mówić. To jest właśnie nasza prawdziwa dusza – wylewająca się z nas poezja. Życie jest sztuką, albo interesem. Co kto lubi. W każdym bądź razie przerwą od śmierci. Szczeliną w próżni przez którą ujrzeć możemy światło.   

sobota, 11 lipca 2015

WŁADCY MUCH

Nie ma rozkoszy większej niż władza nad drugim człowiekiem. Z tego powodu politycy gotowi są pozabijać się nawzajem. Również dlatego ludzie gonią za pieniędzmi – szmal zapewnia dominację. Mówią że władza to doskonały afrodyzjak, ale jest również odwrotnie – seks może stać się narzędziem służącym podporządkowaniu sobie innej jednostki. W każdym bądź razie władza wynikać może przede wszystkim z kontrolowania zasobów potrzebnych innym, groźby użycia siły fizycznej lub posiadania autorytetu. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia bardzo rzadko, ale próżni głupcy na stanowiskach czy przy forsie niezmiennie wierzą, że ich pozycja wynika z ich towarzyskiej ogłady. Jedno nie wyklucza drugiego, ale niestety często jest zupełnie inaczej. Ktoś kto na widok przejeżdżającego ulicą traktora wrzeszczy: „Gdzie się pchasz wsiunie?!”, sam jest moim zdaniem totalnym burakiem. Kultura osobista to szacunek do innych ludzi, nie ma znaczenia czy rolników, prostytutek czy bezdomnych. Ktoś kto tego nie rozumie pokazuje tylko, że tak nisko się ceni, iż musi cały czas podkreślać kim jest. Człowiek prawdziwie wielki posiada natomiast naturalny autorytet.

Jezus mówił, że każdy kto się wywyższa będzie poniżony. Szkoda, ale najprawdopodobniej nie dojdzie do sądu ostatecznego, a przynajmniej nie ma na to żadnych racjonalnych dowodów. W powiedzonku tym kryje się jednak przesłanie moralne – wywyższanie się jest złem. Być może ludzie nie są równi, ale każdy człowiek ma też przyrodzoną sobie godność,  której nie wolno deptać. Każdy człowiek ma swoje prawa. Pogarda to psychiczna przemoc stosowana w białych rękawiczkach. Celowo dawać komuś odczuć jak mało znaczy to nic innego jak znęcanie się. Śmieszne jest to jak nawet niektórzy dorośli ludzie lubią dokuczać innym. W tej sytuacji chyba nie możemy dziwić się dzieciom, że dokuczają słabszym w szkole. Ucywilizowanie naszego świata, rezygnacja ze stosowania przemocy fizycznej (nie dotyczy marginesu społecznego) i demokratyzacja życia publicznego, nie wykorzeniły pogardy jaką niektórzy wysoko postawieni ludzie okazują stojącym niżej w hierarchii (niekiedy zresztą tylko w ich mniemaniu). Nie przepadam za aroganckimi, zarozumiałymi i nadętymi typami, bo uważam że tak się przejawia barbarzyństwo.


W dzisiejszych czasach nie opłaca się być zbyt skromnym – zresztą nigdy się nie opłacało, ale kiedyś bardziej trzeba było znać swoje miejsce w szeregu, bo decydowały takie czynniki jak „szlachetne” pochodzenie. Dziś coraz bardziej życie staje się areną walki czysto ekonomicznej. Pociąga to za sobą też ostrzejszą rywalizację na polu umiejętności, ale też i znajomości. Im wyższą masz pozycję tym więcej ludzi przyciągasz, im niższą tym mniej osób chce być z Tobą w ogóle kojarzonych. Niestety jakość takich interesownych relacji jest raczej niska, a przysłowie o biedzie i prawdziwej przyjaźni wciąż pozostaje aktualne. Po raz kolejny okazuje się, że w swoim życiu na nowo odkrywamy poznane przez naszych przodków prawdy. Nawet w postmodernistycznym świecie tylko osobiste doświadczenie może nas czegoś nauczyć, a często nawet i to nie wystarczy. I potem są problemy – kiedy los nam sprzyja jesteśmy pyszni, a kiedy się odwraca twierdzimy że świat jest chory.

Ponieważ wszyscy chcemy z grubsza tego samego zawsze będziemy się ze sobą ścierać, lecz nie zawsze będziemy wygrywać. Dlatego warto mieć szacunek dla pokonanych. Przekonał się o tym chociażby wujaszek Stalin. Stosowany przez niego terror pochłonął kilkadziesiąt milionów istnień ludzkich, ale chociaż panicznie bał się zamachu na swoje życie, nikt mu nie pomógł kiedy zdychał. Nie żałowali go nawet jego najbliżsi, choć po jego śmierci rozpaczały masy chłopsko-robotnicze (w znacznej mierze szczerze, o czym świadczyć może sentyment jakim do dziś jest otaczany). Tyle że pomiędzy nim, a tymi masami istniała otchłań, którą wypełniała nabrzmiała legenda. Podobnie my lubimy otaczać się iluzją. Lecz jak mawiał Jezus „prawda Was wyzwoli”. Często posiadaną władzą możemy zniewolić sami siebie.  

poniedziałek, 6 lipca 2015

VADEMECUM

Najbardziej w rozmowach wkurwiają mnie dobre rady. Wszyscy wokoło próbują mi ich udzielać. Na ogół są to banały, poza tym większość z tych doradców nie ma w moim mniemaniu odpowiednich kompetencji do tego, żeby się wymądrzać. O czym tu zresztą gadać? Jestem świadomy wielu ze swoich wad, i szczerze mówiąc świadomość ta nie pozwala mi się z nimi uporać, dlatego że są one częścią mnie. Pewnych swoich ograniczeń nie jestem w stanie przekroczyć, dlatego staram się akceptować siebie takiego jakim jestem. Uważnie słucham jedynie uwag ludzi którzy mi imponują. Zbyt wielu dupków przyjmuje przemądrzały ton, żeby w ogóle zwracać na nich uwagę. Niech oni mi udowodnią jacy są zajebiści, to wtedy pogadamy.


Świadomy swoich wad nie mogę jednak mówić o nich zbyt głośno, żeby nie było obciachu. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, nie ma możliwości funkcjonowania społecznego bez pewnej dozy kabotyństwa. Pomimo że nie lubię się puszyć, wobec nadętych błaznów muszę się czasem nadymać jak indyk. Wiecie o co chodzi – niekiedy każdy musi dogadywać się z dupkami. Najgorsze tylko, że trzeba się wtedy zachowywać jak dupek. Ale czego się nie robi dla dobrego samopoczucia. Dupki dzielą się na zwycięzców i pokonanych, oraz dupków pośrednich. Dupków zwycięzców podziwiamy, chociaż wiemy że są dupkami. Przegranymi gardzimy, a z resztą rywalizujemy o to kto jest większym dupkiem.


Parafrazując Gombrowicza, zjawisko to określiłbym mianem udupienia. Jak pisał dupogębny „nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być zawsze takimi jakimi nas widzą”. A zatem musimy być dupkami, bo tylko dupek przejmuje się takimi pierdołami. Dobre rady częściej niż z chęci pomocy wynikają z chęci udupienia kogoś, pokazania mu jakim jest dupkiem. Oczywiście często są to naprawdę dobre rady. Sam też w teorii wiem o wiele więcej niż w rzeczywistości, bo subiektywnie widzę wszystko przez pryzmat swoich potrzeb, uczuć, iluzji, ograniczeń. Ale jeśli chodzi o teorię to wiem wiele, zwłaszcza obiektywnie. Tak właśnie powstają poradniki.   

sobota, 4 lipca 2015

MGLISTE WIZJE

Ktoś kto chce kogoś do czegoś przekonać, musi mu coś obiecać. To czy zrealizuje te obietnice, to już inna sprawa. Popatrzcie na polityków – ciągle coś ludziom obiecują, a potem obietnice te okazują się niemożliwe do zrealizowania. W życiu jest podobnie. Kiedy ktoś czegoś od nas chce mówi nam to co chcemy usłyszeć. A my chcemy wierzyć, że niewielkim kosztem możemy uzyskać wiele. I potem jesteśmy rozczarowani. Bo kiedy czegoś potrzebujemy tak naprawdę jesteśmy słabi, a nie brakuje chętnych żeby taką słabość wykorzystać. Stąd się biorą lichwiarze, oszuści matrymonialni, dilerzy narkotyków czy sekty religijne. Zwodzą nas bo wiedzą, że jesteśmy w tak wielkiej potrzebie. Gdybyśmy ich nie potrzebowali tak bardzo, ich kłamstwa nie robiłyby na nas wrażenia.

Każdy rodzaj przekonywania w mniejszym lub większym stopniu opiera się na tym, żeby znaleźć nasz słaby punkt – potrzebę. Potrzeby dają nam motywację do działania, ale czasem możemy przez nie wpakować się w kłopoty. A kiedy już wpadniemy w jakieś tarapaty, znajdzie się ktoś kto powie, że jesteśmy głupi, naiwni, łatwowierni. Mogliśmy to przecież inaczej załatwić. Dlatego często nie chcemy się nawet przyznać, że zostaliśmy wydymani bez mydła. Ukrywamy porażki finansowe czy sercowe, rozdmuchujemy sukcesy, wstydzimy się swojej słabości. Życie jest po części grą pozorów, gdzie każdy chce zawyżyć swój status poprzez tanie chwyty, a i tak w gruncie rzeczy ginie w tłumie podobnych sobie popaprańców. Pogarda dla słabości sprawia, że lepiej już robić dobrą minę do złej gry.

Postępując tak nie czujemy się jednak zbyt komfortowo. Z jednego ważnego powodu – potrzebujemy nie tylko uznania, ale także zrozumienia. Otworzyć się i pokazać swoje słabości to prawdziwa ulga. Spuścić z siebie trochę powietrza, zmniejszyć wewnętrzne ciśnienie, zostać pogłaskanym po główce – przecież każdy z nas czasami chce ukojenia. Ale poszukując bliskości musimy się obnażać, a to powoduje że stajemy się nadzy i bezbronni. Zaufać komuś to zawsze jakieś ryzyko. Możemy zostać wyśmiani, poniżeni, zranieni jeszcze bardziej. Dlatego wstydzimy się swoich słabości i często gubimy się w życiu. Potem okazuje się, że my też kłamaliśmy. Obiecywaliśmy ludziom, że damy im to czego chcą.

czwartek, 2 lipca 2015

NIEWIDZIALNE SZCZĘŚCIE

Od dziecka musiałem przyglądać się temu jacy ludzie są nieszczęśliwi. Dorośli kłócili się, psioczyli na siebie, nie mogli się ze sobą dogadać. Zapłakane matrony mówiły, że wszyscy faceci to egoiści. To najgorsza lekcja jakiej udzielić można małemu chłopcu. Dobrzy wujkowie wymądrzali się o gównianych śrubkach, interesach i niewykorzystanych życiowych okazjach. Jeśli na tym polegać ma męskość to ja też miałem swoją wielką szansę i to niejedną – przynajmniej tak mi się dzisiaj wydaje. Zresztą nieważne. Tak naprawdę w życiu liczą się tylko dwie rzeczy – piękno i pasja. Jeśli egoizmem jest to, że chciałbym niczym się nie przejmować, to jestem egoistą. Ale raczej egoistą nieudacznikiem, bo przejmuję się zbyt wieloma sprawami.

Dla dobra nastolatka najważniejsze jest żeby nie palił trawy i chodził do kościoła. Pamiętam to dobrze – na nic nie zwracano tak szczególnie mojej uwagi kiedy byłem nastolatkiem. Całe szczęście, że już nim nie jestem. W końcu mam już te trzydzieści trzy lata. Pomimo że jestem nieudacznikiem bez znajomości śrubek, grosza przy duszy i potomstwa które mógłbym dręczyć swoimi ojcowskimi opowieściami, a poza tym męską szowinistyczną świnią, egoistą i niewyżytym zboczeńcem, a w sumie to nawet wyjątkowo egzaltowaną mendą, wiem że są gorsi ode mnie na tej zakłamanej ziemi. I nie muszę się specjalnie za nimi rozglądać – spotykam ich codziennie, osranych z nieszczęścia, wypatrujących cudzej niedoli, nadętych jak balony w które wystarczy wbić szpilkę, a wściekły huk ogłuszy Cię i zgłupiejesz do reszty.

Chwalić się, udowadniać innym kim się jest, pokazywać coś – to nasz los. I dlatego ludzie bywają nieszczęśliwi. Kiedy Ci nie wychodzi myślisz że jesteś gównem i wkurwiasz się jak innym się wiedzie. Widziałeś to na filmach, słyszałeś o tym, o beztrosce. Ale nie zaznasz spokoju, choćbyś mógł się zaszyć w pasji jak w haszyszu, upajając się pięknem jak winem. Nie wytrzymałbyś, musiałbyś zrobić zdjęcie, nagrać to, zrobić z tego sensację. A wtedy ktoś powiedziałby, że to jakaś lipa. Nie uwierzyłby. I zacząłbyś się zastanawiać czy naprawdę jesteś szczęśliwy. Kiedy nie muszę się przejmować co ludzie powiedzą, wiem że ta chwila jest wielka.