Tradycja europejskiego teatru, podobnie jak całej zresztą
kultury, wywodzi się z czasów antycznych. Intelektualny rozmach świata
antycznego uczynił sztukę teatralną bardziej niż rozrywką polem egzystencjalnej
symulacji. Charakterystyczna jest w tym kontekście tak zwana tragedia grecka.
Jej istotą był konflikt tragiczny, przeciwstawiający sobie równorzędne racje,
gdzie wybór każdej z alternatyw oznaczał klęskę, bo choć opcje wzajemnie się
wykluczały, każda droga wiodła do dobra i zła – wypełnienie powinności
pociągało za sobą dylematy moralne i tragiczne konsekwencje. Nieunikniona
katastrofa nabierała więc patetycznego charakteru. Porażka ukazywała wielkość
człowieka.
Jeśli jednak kogoś można nazwać ojcem europejskiego dramatu,
to z pewnością Szekspira, który po ciemnych wiekach średniowiecza (dla teatru z
całą pewnością), zadziwił nowatorstwem i przenikliwością. Nie chodzi tu tylko o
to, że zrezygnował z tematyki religijnej, co zresztą charakterystyczne było dla
całego renesansu. W sposób szczególnie przenikliwy ukazywał psychologię swoich
bohaterów, ich emocje i namiętności. Choćby jego Romeo i Julia stali się postaciami niemal archetypicznymi i to
nie tylko w literaturze. Nie mówiąc już o tym, że każdy humanista musi wiedzieć
kim był Hamlet, Makbet czy Otello, żeby zrozumieć kulturę pełną odniesień do
szekspirowskiego świata.
Lecz mimo pewnych ciągot artystycznych przyznać muszę, że
dramat nigdy specjalnie mnie nie pociągał. Najbardziej odpychająca w dramacie
była dla mnie właśnie jego „dramatyczność”, jakaś górnolotność odrywająca go od
przestrzeni naszego życia. Brak w nim plastyczności prozy i lapidarności
poezji. Dialogi wydają się niemal serią przeplatających się monologów, co już
samo w sobie wyraża pewną sztuczność. Ludzie zwykle nie wyrażają się tak
klarownie, a na ogół bredzą coś bez sensu. Nie o tłumionej żądzy, miłości czy
nienawiści, fatum albo historii, tylko o śrubkach, wypłatach, promocjach i tym
podobnych. Jako młody i popierdolony wrażliwiec jakąś dekadę temu musiałem
jednak liznąć trochę „sztuki”. Jeśli coś lubię w dramacie, to z całą pewnością
twórczość Bertolta Brechta.
Analizowanie jego dorobku pozostawiam kulturoznawcom. Sam bowiem nie
znajduję satysfakcji w rozbieraniu poszczególnych utworów na czynniki pierwsze.
Niektórzy nawet Biblię muszą czytać z komentarzem, więc w obiegu znajduje się
pewnie wystarczająca ilość materiałów na ten temat. Interpretacje mają to do
siebie, że pozbawiają literaturę uroku – wiem to z lekcji polskiego. A sam
Brecht trafiać chciał raczej do robotników niż intelektualistów, choć jak to ze
sztuką zwykle bywa raczej wyszło odwrotnie. Chętnie czerpał z gatunków niskich,
przez co jego teksty wydawać się mogą nieco siermiężne, ale stąd się właśnie
bierze jego pazur i wyrazistość. Pomimo negacji metafizycznego sensu
egzystencji prawdziwą „nędzę nędzarzy” widział bardziej w ich upadku duchowym,
pustce wewnętrznej i moralnej patologii, niż w materialnym ubóstwie. Nie wiem
czy zaskoczę Was taką puentą, ale od czasów tragedii greckiej historia
zatoczyła tu pewne koło. Bo jak pisze Brecht „człowiek hołduje chętniej dobru
niż złu, ale warunki nie sprzyjają mu”. Dlatego nasz dramat jest wieczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz