Dla jednych nie ma już Lecha Wałęsy – jest tylko Bolek. Dla
drugich teczkowy szał służy wyłącznie niszczeniu narodowych autorytetów.
Dynamika sporu ma wymuszać opowiedzenie się po którejś ze stron. Odtąd spór
żyje już własnym życiem. Ktoś nazwie kogoś oszołomem, ktoś kogoś zdrajcą. Ktoś
się na kogoś obrazi. I nowe pokolenia grać będą w gierki reżyserowane przez
starych wyjadaczy. Oto jak ciemny jest lud. Dlatego potrzebuje przywódców. I
mitów. Prawda jest zazwyczaj zbyt skomplikowana. Zamiast jednoznacznych morałów
zawiera dylematy i wątpliwości. Nie służy to podnoszeniu morale. Udźwignąć
prawdę potrafią tylko prawdziwe osobowości, a dla reszty są mądrości ludowe, gazetowe wyrocznie, zabobony i horoskopy. Podstawową funkcją tych fantazji jest
nadanie spójności często sprzecznej w różnych aspektach rzeczywistości. Problem
w tym, że spłaszcza to jej wieloznaczność.
Tylko głęboka ciekawość i otwartość intelektualna pozwalają
wznieść się ponad symbole. Te bowiem formalnie są puste. Symbolizują tylko inne
rzeczy – wyrażają jakieś wartości. Jeśli symbolem staje się skonkretyzowane
indywiduum, czyni to z niej postać z brązu, a nie z żelaza. Dajmy na to taki
Jan Paweł II. Co prawda jako pierwszy papież odwiedził synagogę i meczet, ale
było to zupełnie naturalne. Nienormalne było to, że wcześniej religie się
zwalczały. Tak jak nienormalne było to, że w Polsce nie było demokracji.
Przywrócenie normalności było więc krokiem milowym. W pewnym sensie normalność
ta objawia się teraz tym, że możemy obrzucać się błotem. Ale nikt światły nie
potrzebował papieskich wskazówek żeby zaakceptować odmienność. Dzisiaj stawiają
Wojtyle pomniki za to, że mówił nam oczywiste rzeczy. A przy okazji zapominają,
że kościół w tym czasie instytucjonalnie chronił pedofilów, czemu służyły stworzone
przez Watykan rozwiązania prawne.
Oczywiste było też to co mówił nam Jezus. Że mamy się
kochać, szanować i wspierać. Jego nauki mają jednak znaczenie symboliczne.
Jezus był początkowo uczniem Jana Chrzciciela, co dla biografów „mistrza” było
kłopotliwe. Przerobili więc chrzest w Jordanie tak, że wmieszali w to świętego
gołębia z transcendentalnym ładunkiem. Czemu służył chrzest Jezusa skoro nie
zmyciu grzechu pierworodnego, to już niech wyjaśnią Wam tęgie teologiczne
głowy. Wiąże się to z jakimś Wielkim Duchem, czy jakoś tak. W każdym bądź razie
z tym ptactwem latającym. Przyniosło mu ono w dziobie jakieś mistyczne moce.
Wiadomo, że Jezus był wędrownym kaznodzieją, którego nauki zrobiły potem furorę
za sprawą Pawła – nawróconego prześladowcy chrześcijańskich żydów. Stworzył on
teoretyczny pomost pomiędzy żydowską tradycją a światem hellenistycznym, choć
to Jezus pozostał symbolem chrześcijaństwa. W tamtych czasach w Izraelu roiło
się od różnych sekt, więc historyczny Jezus nie wydawałby się nam postacią
szczególnie zajmującą, gdyby nie dalszy ciąg tej historii. Żaden inny człowiek
nie urósł do rangi takiego symbolu jak Jezus, choć symbolika ta jest zupełnie
mitologiczna. Prawdą jest natomiast to, że był jednym z nas. Historię często
tworzy się będąc po prostu w odpowiednim miejscu i czasie, co nie ujmuje jej
doniosłości.
Każdy dobry scenarzysta wie jednak, że
najważniejsze jest zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz