Mój ojciec był rolnikiem, a rolnictwo było ostatnią rzeczą
która mnie interesowała. Siłą rzeczy mój ojciec uważał mnie za wałkonia, a ja
jego za wieśniaka. Bo tata myślał, że interesuję się tylko bujaniem w obłokach.
A ja myślałem, że zajmowanie się zwierzętami i ziemią to strata czasu, skoro
świat ma tyle do zaoferowania. Ale dzięki
świniom i burakom wyżywić można było rodzinę. Nie zdobyłem świata tak
jak planowałem, lecz czy mogę kogoś za to winić?
Wiele nurtów psychologii (zwłaszcza tych analitycznych)
upatruje źródeł wszelkich życiowych słabości w „nienormalnym” dzieciństwie.
Oczywiście jest ono kluczowym etapem kształtowania osobowości, niemniej moda na
„analizowanie” przywiodła niejednego do wyszukiwania usprawiedliwień zamiast
konstruktywnej przemiany. Bo winę za wszystko najlepiej na kogoś zwalić. A
jeszcze lepiej znaleźć jakiegoś dyżurnego winowajcę.
Od tego czy byłem akceptowany większe znaczenie ma to czy
teraz jestem. A od tego czy akceptowałem ważniejsze jest czy teraz akceptuję.
Jeśli ktoś umie kochać musi też umieć wybaczać. I przepraszać. W końcu ważne są
tylko te dni których jeszcze nie znamy. Jeśli ktoś wstydzi się swojego ojca lub
syna, to tak jakby wstydził się siebie. Więc jestem wieśniakiem, bo mam to we
krwi. A to samo jest ważne w zapadłej wiosce co na Manhattanie – życie, czyli
szansa którą dostałem.
I której póki co nie przekazałem jeszcze dalej – bo nawet to
nie jest takie łatwe. Nie mówiąc już o wykładaniu swoich
pokoleniowych nauk, które potem młodzież odrzuci i zlekceważy, jako niezgodne z własną
świetlaną drogą ku przyszłości. Ale o to przecież chodzi żeby była własna, żeby
odpowiedzialności szukać w samym sobie. Choć wydawać to się może zaprzeczeniem
nas samych, nic dwa razy się nie zdarza i życie ciągle się zmienia. Ale najważniejsze,
że toczy się dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz