Ostatnie rozstrzygnięcie wyborcze wyniosło do władzy
ugrupowanie populistyczne, które mówiło ludziom to co chcieli usłyszeć. Nie
dość, że omamiono lud utopijną wizją w której banki i hipermarkety sfinansują
socjalne Eldorado, to jeszcze zrobiono to w przebraniu i w maskach. Gwarancją
nowego stylu politycznego skompromitowanej partii, postrzeganej często wręcz w
kategoriach sekty, miały być wysunięte przez nią kandydatury Andrzeja Dudy na
prezydenta i Beaty Szydło na premiera. Zaproponowano nam świeże, nie budzące
negatywnych skojarzeń twarze i porzucono dotychczasowe obsesje. Były to jednak
tylko posunięcia taktyczne. Po kampanijnej farsie partyjny beton błyskawicznie
wynurzył się z cienia, a działania skoncentrowały się na „walce z układem”,
czyli instytucjonalnej demolce i ostentacyjnej politycznej dominacji.
Nie wnikając w niuanse ideologiczne, w myśl których ten kraj
potrzebuje permanentnej rewolucji moralnej, czemu ma służyć wymiana kadr,
centralizacja władzy i rewizja paradygmatu Monteskiusza, gołym okiem widać, iż
najważniejsze dla Prawa i Sprawiedliwości jest ugruntowanie swojej pozycji.
Przedstawia to się jako strategię, mającą na celu jedynie skuteczne
wprowadzenie wielkich reform socjalnych. Nawet jeśli nie jest to w pełni uświadomiona hipokryzja, tak naprawdę jest
zupełnie odwrotnie. Prawdziwe motywy naszych działań ujawniają się w naszym
postępowaniu, a te pokazuje infantylny triumfalizm. Pisowska brać pręży się
teraz dumnie w świetle fleszy jak bramkarze na wiejskich dyskotekach. Będzie z
oślim uporem realizować wszystkie pomysły Jarka, byleby tylko udowodnić kto tu
rządzi.
Na fali wyborczego zwycięstwa przystąpiono do bezpardonowej
rozprawy z modelem „postkomunistycznej” demokracji liberalnej. Z wielu względów
jest to polityka skrajnie krótkowzroczna, ale moherowe towarzystwo zaślepia
wiara w dziejową misję i ogromne poparcie społeczne. Węgry jawią się w tej
wizji jako kraj miodem i mlekiem płynący, a Zachód jako kolebka moralnej
dekadencji i przytułek dla niewyżytej seksualnie arabskiej hołoty. Minister
spraw zagranicznych stał się de facto adwokatem polskiej polityki wewnętrznej
na arenie międzynarodowej, co najdobitniej pokazuje mizerię mocarstwowych
mrzonek jakimi karmią nas dumni nacjonaliści. Możemy się obrażać i tupać nóżką,
a Unia może grozić nam paluszkiem. Sprowadza to politykę zagraniczną do pustego
symbolizmu, w żaden sposób nie emancypując nas gospodarczo czy finansowo. Za
plecami mamy rosyjskiego niedźwiedzia, białoruską dyktaturę i uśpioną wojnę na
Ukrainie. Izolacjonizm i moralne sojusze to dosyć osobliwe rozwiązania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz