Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 maja 2018

KULTURA RYNKOWA

- Nikt nie może dwóm panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował. Albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie można służyć Bogu i mamonie – uczył Jezus. Jego podejście do spraw materialnych było dosyć radykalne – w posiadaniu widział balast obciążający ducha. Wbrew wskazówkom różnych filozofów i guru, ludzkość ciągle kombinuje co by tu zrobić, żeby produkować, sprzedawać i kupować więcej – bo im więcej tym lepiej. I tak gadanina, że pieniądze (i ich konsumpcyjne pochodne) nie są najważniejsze staje się tylko sloganem. Na całe szczęście jest jeszcze na tym świecie wiele rzeczy których nie można kupić. Ale celem całej naszej kultury jest wzrost gospodarki, a status społeczny określa rozwój zawodowy i materialny.

Progres jest oczywiście naszą wewnętrzną potrzebą – to nim karmi się nasze spełnienie. Tyle że zbyt wysoko mierząc możemy się nim frustrować. Tych którzy są przesadnie ambitni psychologowie określają mianem maksymalistów. Maksymaliści nie cieszą się z samego postępu, o ile nie przystaje on do ich wygórowanych ambicji. Świadomość tego, że gdyby podjęli inne decyzje mogliby osiągnąć więcej, wiecznie psuje im radość z sukcesów. Nie opuszcza ich przeświadczenie, że mają mniej niż „powinni”. Wszystko odnoszą bowiem do maksymalnego kryterium. Ponieważ zawsze chcą mieć pewność, że dokonują najlepszego możliwego wyboru dokładnie analizują dostępne opcje, a potem rozmyślają o straconych możliwościach.
W przeciwieństwie do nich satysfakcjonalistom wystarcza po prostu to co jest „dość dobre”. I takie podejście zwiększa ogólne zadowolenie, bo rzadko osiągamy to co jest najlepsze. Inna sprawa, że nie zawsze wiemy co najlepsze jest. Ostatecznie liczy się przecież właśnie nasza satysfakcja, a nie bycie najlepszym. Nie ma rzeczy obiektywnie najlepszych – są tylko subiektywnie dobre lub złe. I to one mają nam służyć, a nie my im. Jezus widział w mamonie fałszywego bożka, a Marks najwyższe stadium alienującej nas od siebie „fetyszyzacji towarowej”. Bo nasza siła nabywcza – w swojej dowolnej formie (złoto, banknoty, kryptowaluty) – może uwalniać się od swojej funkcji uzależniając nas od stwarzanego przez siebie poczucia mocy. W sensie wpływu na nasz mózg pieniądz nie jest tylko środkiem płatniczym, ale nagrodą samą w sobie – narkotykiem.
Bez zastrzyków gotówki (i możliwym dzięki temu zakupom) nie możemy już funkcjonować, pogrążając się w ciągłym konsumpcyjnym haju. A w zasadzie konsumpcyjno-informacyjnym, tyle że to trochę osobna kwestia. Postrzegamy pieniądze jako coś niezbędnego nie tylko do przetrwania, ale i osiągania satysfakcji. Choć gromadzenie zasobów leży w naszej naturze, dzisiejsza reklama ciągle kreuje nowe potrzeby dla samego napędzenia koniunktury. Tresuje się nas do „przetrawiania” rynku. Niestety im więcej „ulepszeń”, tym bardziej ich potrzebujemy. Sądzimy, że stan posiadania zwiększy naszą kontrolę nad życiem, ale im bardziej chcemy je kontrolować, tym bardziej kontrolują nas własne wyniki. Być może można sobie kupić pomoc, towarzystwo czy nawet „miłość” – pytanie tylko ile to będzie warte.

W każdym bądź razie pieniądze pozwalają wierzyć, że spełnią nasze cele i oczekiwania. W dodatku często wiążą się z zarządzaniem innymi ludźmi, to znaczy ich bytem materialnym. Ten zaś ludzie starają się chronić, często poświęcając na jego ołtarzu różne zasady. Widać to było i w komunistycznym przedsiębiorstwie, i widać jest w kapitalistycznych korporacjach. Pieniądze to władza, co najdobitniej uświadamiamy sobie gdy jesteśmy od kogoś finansowo zależni. Bo co by tu nie mówić – pieniądze są czymś czego potrzebujemy wszyscy. Dają nam wolność decydowania jak chcemy spożytkować własną pracę. Sęk w tym żeby traktować je jako narzędzie służące własnemu rozwojowi, a nie robić z siebie maszynkę do ich zarabiania.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz