Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 stycznia 2018

WIĘZIENIE UMYSŁU

Swego czasu Henri Charriere, były więzień francuskich kolonii karnych opublikował bestsellerową powieść „Papillon”. Opisał w niej swoje zmagania z drakońskim systemem penitencjarnym, w tym brawurową ucieczkę z Diabelskiej Wyspy. Dodatkowej dramaturgii opisywanym wydarzeniom dodawał fakt, jakoby bohater miał być niesłusznie skazany, co czyniło go w oczach czytelników bojownikiem o wolność. Elektryzowała ich też deklarowana autentyczność przekazu. Legendę nieustraszonego „Papillona” ostatecznie przypieczętowała ekranizacja książki. Dopiero na skutek wychodzących na jaw innych relacji opowieść zaczęto poddawać śledczo-historycznej weryfikacji i okazało się, że najprawdopodobniej była swego rodzaju mistyfikacją.

Charriere „przywłaszczył” sobie losy różnych więźniów i przedstawił zbiorczo jako swoje niezwykłe przygody. Z literackiego punktu widzenia nie możemy mieć o to do niego pretensji – moglibyśmy to uznać za artystyczną inspirację. Autobiograf zapewniał jednak, że wszystkiego tego doświadczył na własnej skórze. Być może miało to na celu zwiększenie sprzedaży powieści, poprzez podkreślenie jej brutalnej szczerości. Niemniej psychologom badającym kulturę więzienną temat włączania cudzych wyczynów do własnego życiorysu jest dobrze znany. Bajera, której więźniowie oddają się z braku ciekawszych zajęć, internalizuje pewną grupową tożsamość, zacierającą „prawa autorskie”.
 


Podobnie należy widzieć „niewinność” autora „Papillona” – jako ilustrację szerszego zjawiska. Oczywiście pomyłki sądowe nie tak rzadkie są nawet przy dzisiejszej technice kryminalistycznej, większość skazanych podaje się jednak za wrobionych, lub w najlepszym wypadku umieszcza swój przestępczy proceder w ramach walki ze „złym” społeczeństwem. Z drugiej strony choć realia kolonii karnych z pewnością były barbarzyńskie, sama idea więzienia obarczona jest ryzykiem dehumanizacji osób jemu poddanych, co wykazał słynny eksperyment stanfordzki. Jeszcze częściej natomiast wiedzie do ich demoralizacji, poprzez poddanie ich wpływowi kultywującego nieuczciwość i przemoc środowiska.

Choć nie należy wydawać pochopnych sądów, romantyczne historie o „dobrych łobuzach” traktuję więc zazwyczaj z dużą dozą sceptycyzmu. Zwłaszcza jeśli łobuz jest zatwardziały. Moim zdaniem największe jaja trzeba mieć właśnie do prowadzenia „normalnego” życia, w którym nie trzeba porównywać się do pedofilów czy dzieciobójców żeby się dowartościować. I w którym nie trzeba bać się konfidentów, bo nie ma się niczego na sumieniu.           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz