Kiedyś mówiono, że dżentelmen nie rozmawia o pieniądzach, on
po prostu je ma. Było tak, ponieważ bycie dżentelmenem wiązało się kiedyś z
arystokratycznym statusem. Arystokrata dysponował gotówką, dlatego mógł się
pasjonować fanaberiami takimi jak mecenat sztuki, palenie opium, jazda konna
czy polowania na kaczki. Zabieganie o grosz charakteryzowało natomiast warstwy
niższe, kupców czy burżuazję. Kogoś, dla kogo posiadanie gotówki było czymś
naturalnym, niezbyt ona podniecała. Natomiast człowiek który sam dorobił się
szmalu z rozkoszą podkreślał swoją pozycję finansową, dlatego w oczach
arystokracji był zwykłym chamem. Tak jak syty nie zrozumie głodnego, tak
dżentelmen chama. W ten sposób kultura podzieliła się na tak zwaną kulturę
wysoką i niską. Karol Marks w jednym na pewno miał rację – byt określa
świadomość.
Mogę kłamać, że pieniądze nie mają dla mnie żadnego
znaczenia, ale wszyscy tak mówią. Lubię wydawać pieniądze o wiele bardziej niż
je zarabiać. Nawet nie dlatego, żeby pokazywać na co mnie stać (nie łudźmy się,
na niezbyt wiele), ale dlatego że zapewnia mi to błogi spokój. Kiedy wiem, że
mam kasę, mogę spać spokojnie. Kiedy jej nie mam muszę się o nią martwić. I tak
to idzie. Lubię wychodzić z pełnym koszykiem z supermarketu, swobodnie wybierać
tytuły w saloniku prasowym, zjeść sobie czasem jakiś kebab albo hamburgera. A
jak mam w portfelu pustki to zaczynam myśleć o forsie. Spora grupa ludzi
traktuje jednak pieniądze w kategoriach fetyszu, podobnie jak nabywane za nie
przedmioty. Myślę, że to jeden z powodów tego, iż nie jestem bogaty. Drugi jest
taki że nie mam głowy do interesów, ani fachu w rękach, a trzeci że zarobkowe
zajęcia są z reguły śmiertelnie nudne.
Czasami usiłuję przekonać sam siebie, że powinienem zgłębić
jakąś dziedzinę, która mogłaby przynosić mi wymierne profity. Ale gdy próbuję
się do tego zabrać z reguły czuję dyskomfort – usiłuję wzbudzić w sobie
zainteresowanie czymś mnie nużącym, skupiam się z mozołem, brak mi zapału i
motywacji. I kończy się tak jak zwykle, stwierdzeniem że to nie dla mnie.
Staram się tylko odpracować swoją pańszczyznę i w zasadzie wyłączam się. Budzę
się dopiero, kiedy jest już po wszystkim. Problem w tym, że aby zarabiać trzeba
robić coś czego inni potrzebują. Nikogo nie obchodzi, czy czerpiesz że swojej
pracy satysfakcję. Kiedy robisz coś potrzebnego, ktoś jest gotowy za to
zapłacić. Kiedy nikt nie potrzebuje tego co robisz nie zarobisz na tym ani
grosza. I tak to w uproszczeniu wygląda. Tylko arystokracja mogła robić
niepotrzebne rzeczy, bo jej przywilejem było korzystanie z nadmiaru czasu i
majątku. Dlatego mogła nadawać ton swoimi zainteresowaniami, a snobistycznym
dorobkiewiczom pozostawało tylko ją naśladować. Dzisiaj system społeczny jest
sprawiedliwszy i nie ma już tych znudzonych błaznów, a kult biznesu rozumianego
jako sposób rozwoju osobistego dystansuje nas od spraw niepotrzebnych, czyli
niedochodowych.
Lecz to że ktoś czegoś nie potrzebuje, nie oznacza że nie potrzebujesz
tego Ty. Dlatego z czystym sumieniem mogę robić rzeczy niepotrzebne. Bo kiedy czegoś
potrzebuję, jakiegoś towaru lub usługi, to za płacę, czyli ja też jestem komuś
potrzebny. I nawet na moim niezbyt wygórowanym poziomie taka egzystencja ma
ekonomiczny sens. Nie generuję społecznych kosztów takich jak osoby
resocjalizowane, nie kradnę, nie pobieram opłat za usługi sakralne czy
seksualne, nie sprzedaję dopalaczy, nie zatrudniam ludzi na umowach
śmieciowych, nie wyprowadzam kapitału do rajów podatkowych. Rzeczywistość jest
pełna niuansów. Nie ma co się na nią obrażać, ale nie ma też co się zbytnio
stresować. To czy jestem komuś ekonomicznie potrzebny czy nie, to na dobrą
sprawę kwestia wtórna wobec moich własnych potrzeb ekonomicznych. Wszystko
sprowadza się do tego jak mocno jestem się w stanie zaangażować, żeby spełniać
swoje potrzeby ekonomiczne. Nikt nie ma mi prawa odbierać przyjemności z tego,
iż jestem tym kim chcę. Zabraniam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz