Wczoraj Donald Trump rozwinął czerwony dywan przed człowiekiem, któremu należałoby wsadzić w dupę rozżarzony pręt, a jaja położyć na rozgrzanej patelni i zapytać jak się czuje. Tego jednak z przyczyn geopolitycznych prezydent Stanów Zjednoczonych zrobić nie mógł. Nie musiał jednak bić terroryście oklasków ani zabierać go na przejażdżkę swoją luksusową limuzyną.
Tym bardziej, że pomimo absurdalnej pompy rozmowy okazały się całkowicie bezproduktywne. Na dobrą sprawę mogli się wcale nie spotykać, ale okej - powiedzmy że Donald chciał spróbować, czego się nie robi dla pokoju et cetera. Warto byłoby nawet wysłać Putinowi rzeczniczkę Białego Domu na pożarcie, czy dać jakąś gospodarczą marchewkę. Ale coś za coś.
Tymczasem urządzono chujowi medialny show, potraktowano jak równorzędnego i wiarygodnego partnera, a na koniec wygłoszono kilka rytualnych frazesów. Moim zdaniem nie jest to droga do pokoju, tylko do legitymizacji tej awantury. Tradycyjnie Władek wybełkotał na koniec formułkę o konieczności eliminacji głównych przyczyn wojny, myśląc chyba o istnieniu suwerennej i demokratycznej Ukrainy.
Lecz głównym problemem jest syndrom upadłego imperium, które usiłuje się restaurować. Co prawda traci swoje wpływy w Azji Środkowej, lecz nawet taki mongolski kacap wie, że chińskich ambicji nie da się już zatrzymać. A Turcja w razie czego zestrzeli nawet rosyjski samolot. Europa natomiast będzie prosić o amerykańską pomoc, debatować, deklarować, kłócić się i koncentrować na kwestiach ideologicznych oraz konsumpcji.
Nawet dla polskich polityków kluczowe jest czy lizać dupę Niemcom czy Amerykanom, czy wspierać gejów czy kościół i kto podłączy do koryta więcej pijawek. Nie ma jednego pomysłu jak rozgrywać kwestię ukraińską, bo najważniejsze jest żeby zaszkodzić konkurencji politycznej. Wyłączając się na chwile z tych sporów - w których szczerze mówiąc mam średni interes, bo jestem tylko składnikiem wyborczej biomasy - mógłbym więc spróbować przyjąć dyplomatyczną perspektywę.
Swego czasu zaciekle krytykowano Angelę Merkel (czy innych zachodnioeuropejskich polityków), za jej kontakty z kremlowskim reżimem. Po wybuchu wojny do znudzenia przytaczano archiwalną wypowiedź Donalda Tuska o potrzebie dialogu za Rosją, taką jaka ona jest. Przypominano proroctwa Lecha Kaczyńskiego z Tbilisi. Wskazywano na powiązania gospodarcze Zachodu z Moskwą. Moralizowano o zachowawczej postawie eurokołchozu, wymachując szabelką za plecami Bidena.
Po elekcji Trumpa polska prawica dziwnie zmiękła... Nagle więcej niż pięknych słów, pada rzekomych argumentów o "racjonalności". Zgadzam się co do tego, że nie ma co przeć do wojny z Rosją, choć należy jej szkodzić na wszelkie możliwe sposoby. Problem w tym, że Trump nie wydaje mi się politykiem zbyt racjonalnym - jest raczej emocjonalny i skoncentrowany na sobie, a w dodatku autorytarny i przywiązany bardziej do interesów niż wartości.
Choć być może wartości te były w kulturze politycznej Zachodu tylko rodzajem zasłony, odgrywały jakąś rolę. Uważaliśmy choćby że w Europie nie można zabijać - w Czeczeni czy Syrii niech się dzieje co chce, ale tutaj żyją cywilizowani ludzie, którzy nawet wysyłają różnym dzikusom z Afryki paczki. Dobrobyt sprawiał że zainteresowaliśmy się ekologią, tolerancją, losem bezdomnych psów, zdrowym odżywianiem i tymi wszystkimi rzeczami które wydają się głodnemu uchodźcy objawem dekadencji.
Im dłużej cała sprawa trwa, tym bardziej uświadamiamy sobie, że nikt w Polsce, a tym bardziej we Włoszech, Hiszpanii czy Portugali, nie ma najmniejszej ochoty umierać za Ukrainę. Nie mamy już dłużej ochoty płacić za tę wojnę, a tym bardziej ochoty takiej nie mają Amerykanie, którzy żyją na zupełnie innym kontynencie. W tym sensie pewien geopolityczny populizm mógłby być nawet zrozumiały, lecz nawet połowiczne zwycięstwo Putina będzie miało dalekosiężne skutki.
To co już widzimy to na przykład wzrost znaczenia prorosyjskich partii takich jak Fidesz, SMER, AfD czy Zjednoczenie Narodowe, a także ruchu MAGA. Wojna - odczuwana jedynie w portfelu i mediach - już zmienia sposób myślenia Europejczyków i Amerykanów, a cała "wspólnota wartości" wydaje się rozpadać. To co zaczęło się od "zielonych ludzików" i trolli nabiera już cech cywilizacyjnego nowotworu, który doprowadzi zapewne do głębokiego przewartościowania dotychczasowych paradygmatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz