- Nauczę tych biednych Irokezów cywilizacji europejskiej
– mówił o Polakach król Prus Fryderyk Wielki. Czy powinniśmy się obrażać za
to porównanie, to już kwestia tego czy i my czujemy się moralnie wyżsi od
czerwonoskórych. Ani bowiem kultura europejska nie ma żadnych przyrodzonych
przywilejów, ani kolonialne metody jej krzewienia nie należały do szczególnie
cywilizowanych i dżentelmeńskich. W imperialnej mentalności niezależnie od
szerokości geograficznej leżało jednak zawsze postrzeganie obcych jako barbarzyńców,
gdy tymczasem to unikalne doświadczenie każdej zbiorowości kształtowało jej
tożsamość kulturową. Imperia miały to do siebie, że zmuszając innych do
przyjmowania własnego punktu widzenia utwierdzały się w przekonaniu o własnej
kulturowej misji, bo nic tak nie poświadcza mądrości jak władza. Czy więc
byliśmy Irokezami Europy czy nie, w tureckich sukmanach i kozackich fryzurach
jawiliśmy się Europie raczej osobliwie.
W czasach naszej historycznej świetności to my byliśmy bramą do Azji – ziemią Litwinów, Rusinów, Tatarów, Żydów i Ormian, na
której praktykować można było różne tradycje, co nadawało tej „sarmackiej”
szczególnie egzotycznego kolorytu. Dziś gdy staliśmy się „Polską dla Polaków”
etnicznie jesteśmy bardziej europejscy od Europy. W napływie „dzikich ludów”
widzimy zagrożenie dla tożsamości europejskiej, a wobec fali islamu postulujemy
wielki powrót do chrześcijańskich korzeni. Ale to laicki liberalizm wydaje się
najlepszą tamą dla wszelkiego rodzaju ekstremizmów, tyle że boi się powiedzieć
głośno, że nie ma żadnego Boga ani narodu, tylko tajemnica istnienia i
ludzkość. Po latach komunistycznego zniewolenia chcielibyśmy widzieć w sobie
demokratycznych Europejczyków, lecz nadal króluje w niej hodowana kiedyś na
użytek wojenny „murzyńskość”, to znaczy plemienna mitologia. W związku z tym
nie tylko otrzymujemy wybrakowane zachodnie produkty, ale też hodujemy własnych
nacjonalistów.
Rocznica odzyskania niepodległości to dla nich zawsze okazja
żeby podrażnić rodzimych kosmopolitów jakąś niepoprawną politycznie
manifestacją z podejrzaną symboliką, pod którą co prawda nie budowano obozów
śmierci, lecz nie głoszono też miłości bliźniego. Bo w „niepodległej” Polsce
nie można być kim się chce, a tylko „prawdziwym Polakiem”. Czyli że część
Polaków w zasadzie nie jest Polakami nawet jeśli się za takich uważa. To
oczywisty nonsens, i w dodatku wykorzystywany do budowania politycznej kontry
wobec takiej narracji. Nie zapowiada się więc byśmy stulecie nowoczesnej
państwowości (z sanacją, niemieckim potopem i radzieckim „doradztwem” po
drodze) mieli świętować wspólnie. Rodzi się zatem pytanie co nas właściwie
łączy w naszej polskości, poza językiem, piłką nożną i bigosem. Moim zdaniem
Polska jest stylem życia, a nie tymi wszystkimi bzdurami na sztandarach. Wszędzie
jest dobrze, ale najlepiej w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz