Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 14 czerwca 2018

PRZEMYSŁ PROHIBICJI

Dwa tysiące osób przeszło w „białym marszu” przeciwko dopalaczom w Trzebiatowie. To właśnie w tym mieście kilkanaście osób zatruło się prochami kupionymi od miejscowego dystrybutora. Niestety jeszcze nie wiadomo jaką substancją zatruli się imprezowicze. Ale nie ma to specjalnego znaczenia – dla mediów to kolejny przykład zła, jakie wynika z zażywania substancji psychoaktywnych. Dlatego należy zdelegalizować je wszystkie (oczywiście bez tradycyjnej wódeczki i piwka) – no może z wyjątkiem „medycznej marihuany”, bo leczenie się ostatnio jest w modzie. Gdy byłem jednak dzieckiem, słyszałem że od palenia trawy można zwariować, a potem popaść w ciąg heroinowy.


Patrząc na to co się ostatnio dzieje, należy zapytać czy nie są to przypadkiem skutki prohibicji, narzuconej przez strażników moralności. Bo współczesna walka z narkotykami przypomina walkę z wiatrakami – swoisty wyścig pomiędzy prawodawcami a rynkiem, na którym konsumenci i sprzedawcy będą zawsze poszukiwać legalnych furtek, żeby ubijać interesy bez zbędnych komplikacji. Społecznym odruchem po każdej fali zatruć jest wołanie o zwiększoną restrykcyjność prawa. Tyle że praktyka pokazuje przeciwskuteczność takich łopatologicznych rozwiązań.

 Każdy zakaz powoduje pojawienie się nowych środków zastępczych – potencjalnie jeszcze groźniejszych, bo dopiero testowanych na poszukiwaczach haju. I tak błędne koło się nakręca – im bardziej jesteśmy „bezkompromisowi” dla używek, tym stają się bardziej niebezpieczne. A im bardziej handel spycha się do szemranej strefy, tym gorsze obowiązują w nim standardy. Niebezpieczeństwo wzmagać więc mogą różne dodatkowe zanieczyszczenia. Poza tym wysyłanie ludzi po towar na ulicę to prosta droga do ich demoralizacji. Bo rządzi tam prawo pięści, cwaniactwo i prymitywny hedonizm.

Pragmatycznym absurdem jest, że zakazuje się środków które nigdy nie spowodowały śmiertelnego zatrucia (takich jak LSD, grzyby halucynogenne czy inne enteogeny), wysyłając desperatów do osiedlowego cwaniaczka, albo testując na nich nowe pomysły chemików. Tym bardziej, że samo kryterium psychoaktywności nie dowodzi jeszcze, że coś jest szczególnie szkodliwe. Hipisi spopularyzowali termin „psychodelik” właśnie po to, by podkreślić, że jest on czymś innym od narkotyku (amfetaminy, heroiny czy kokainy). W wolnym tłumaczeniu słówko to oznacza „rozszerzenie umysłu”. Środki psychodeliczne nie powodują klasycznego „głodu” (pętli uzależnienia) więc siłą rzeczy ich produkcja nie interesuje szczególnie grup przestępczych.

Cała współczesna neurobiologia rozpoczęła się od odkrycia LSD, a potem jego wpływu na układ
serotoninowy. Dopiero badania nad środkami psychodelicznymi odsłoniły prawdę o tym, jak neurotransmitery są sprzężone z nastrojem, osobowością i świadomością, co skłoniło naukowców do porzucenia obowiązujących wcześniej w psychologii paradygmatów. Otwierało to drogę do zrozumienia chemicznych mechanizmów rządzących naszymi nastrojami i zachowaniem. Doktor psychologii na Uniwersytecie Kalifornijskim Timothy Leary wierzył wręcz, że dzięki temu wprowadzi ludzkość w „nową erę” wolności duchowej. Niestety zainicjowana przez niego rewolucja hipisowska ugruntowała mit psychodelików jako wyzwalaczy szaleństwa. Była bowiem wyzwaniem rzuconym obowiązującej kulturze.

Od pewnego czasu naukowcy na powrót przełamują jednak psychodeliczne tabu, bo coraz jaśniejszym staje się, że psychodeliki mogą być lekiem, wspomagającym wychodzenie z depresji, stresu pourazowego a nawet... narkomanii i alkoholizmu. Po pierwsze podobnie jak medytacja chwilowo hamują mózgową sieć wzbudzeń pierwotnych, czyli zamartwiające się przeszłością i przyszłością „ja”. Po drugie podnoszą aktywność serotoninergiczną mózgu, co sprawia, że czujemy się szczęśliwsi  i bardziej otwarci – serotonina reguluje nastrój i funkcje poznawcze. Po trzecie zmniejszają odpowiedź ciała migdałowatego na czynniki stresujące. A po czwarte wreszcie zwiększają gęstość dendrytów i synaps w korze przedczołowej czyli obszarze odpowiedzialnym za regulowanie emocji. Mimo tych naukowych faktów badania nad środkami psychodelicznymi są hamowane z powodu uprzedzeń jakie żywi wobec nich społeczeństwo. Nie stoi to na przeszkodzie, żeby faszerować „wariatów” otępiającymi lekami czy poddawać ich różnym nienaukowym metodom analitycznym.

Tymczasem na spragnionej przygody młodzieży żerują twórcy najnowszych „wynalazków” lub producenci amfetamin, czym wyjaławia ona się z zarządzającej układem nagrody (a zatem wszelkimi motywacjami) dopaminy. Można by się spytać po co to komu, skoro życie jest takie piękne. Ale ludzie lubią karmić się oszustwami – drogami na skróty. Lubią konsumować swoje szczęście na miejscu, kupować prestiż, płacić za miłość, szprycować się dopingiem czy botoksem. Opium dla mas jest każdym fetyszem, który stawiają one na piedestale, wierząc że szczęście jest czymś mechanicznym. Tymczasem wynika ono raczej z odnajdywania głębokiego znaczenia w przeżyciach jakie stają się naszym udziałem.


W chwili gdy umieramy szyszynka produkuje duże ilości DMT („molekuły duszy”), psychodelicznej substancji występującej też w roślinnych miksturach szamanów. Osoby którym udało się przetrwać śmierć kliniczną mówią o błogim spokoju jaki na nich wtedy spłynął. I o przytłaczającej miłości jaką odczuwali do całego wszechświata. O wglądzie w prawdę. Sądzę więc, że o ile nie ma pigułek szczęścia, o tyle istnieć mogą narzędzia skłaniające nas do innego spojrzenia na rzeczywistość – a tym samym odrzucenia przytłaczających nas schematów myślowych. Z drugiej strony wiem, że produkcja narkotyków i ich zamienników jest biznesem, w którego logice leży raczej zniewalanie niż wyzwalanie umysłów.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz