Choć Karol Marks nigdy nie pracował fizycznie, swoje
rozmyślania koncentrował na losie ludu pracującego. Skądinąd słusznie uważał
bowiem, że dziewiętnastowieczny kapitalizm służył głównie interesom warstwy
dysponującej wielkim kapitałem. Rozwijając więc wcześniejsze
kolektywno-utopijne pomysły stworzył ideologię zwaną od jego nazwiska
marksizmem, przewidującą przejęcie przez klasę robotniczą środków produkcji na
drodze światowej rewolucji. Co ciekawe ta nieszczęsna rewolucja zaczęła się w
Rosji, w której Marks widział główne zagrożenie dla europejskiego, a nawet
światowego pokoju. Ale odtąd nie byli to już „azjatyccy barbarzyńcy”, tylko
„światowa awangarda”. Ogłosił to Włodzimierz Lenin, który choć przepracował w
życiu tylko dwa lata czuł się uprawniony do objęcia „dyktatury proletariatu”.
Także Hitler, przewodząc partii w swej nazwie robotniczej, chętnie podkreślał,
że był swego czasu „człowiekiem pracy” – nie wiadomo tylko za bardzo jakiej.
Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej współczuje się biednym
kiedy ma się pełny żołądek. Dostojnicy instytucji religijnych, nadworni artyści
czy zawodowi moraliści, zawsze chętnie wskazywali maluczkim drogę, żeby
prowadzić ich do lepszego jutra. Choć dziś już (przynajmniej w naszej części
Europy) ludzie nie są spragnieni chleba, tylko raczej innych dóbr
konsumpcyjnych, niewiele się w tej sprawie zmieniło. Strumień środków
finansowych i obecność w medialnej przestrzeni zapewnia co niektórym pozycję
„autorytetów”, jednocześnie sprowadzając innych do podlegania tej pedagogice.
Jest to szczególnie widoczne teraz, kiedy władzę zdobyła reprezentacja nowego
nurtu politycznego, która stara się zastąpić jedne gadające głowy drugimi. Oto
okazuje się, że status mędrca zależy przede wszystkim od uznania, a nie
kryteriów obiektywnych, które zresztą tylko w dziedzinach ścisłych można jakoś
jaśniej nakreślić. Dlatego spotykamy tyle sprzecznych wariantów „mądrości”.
Nic nie zastąpi krytycznego myślenia. Tyle że łatwo
powiedzieć, a gorzej wykonać. Psychologia społeczna wskazuje wyraźnie, że
skazani jesteśmy na podleganie wpływom, o ile tylko nie mieszkamy na bezludnej
wyspie. To zresztą istota każdej kultury, która konstruuje i organizuje
widzianą przez nas rzeczywistość. Dlatego w puszczy amazońskiej normalne jest
paradowanie kobiet w stroju Ewy, a w krajach wahhabickich konieczne jest
zasłanie przez nich nawet twarzy. To co nazywać możemy propagandą przejawia się
nie tylko w kampaniach politycznych, lecz też wszelkich innych formach
„uświadamiania” – edukacji, religii czy marketingu. Konieczność „sprzedawania”
swoich racji przez różne siły za
którymi stoją pieniądze nadal służy inżynierii społecznej. Rosnący
konsumpcjonizm wynika przecież z coraz większego wpływu korporacji, które
przenikają ze swoim przekazem do wszystkich dziedzin kultury. Robotnikowi
najbardziej bowiem zależy na dobrobycie, a nie etosie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz