Łączna liczba wyświetleń

piątek, 14 września 2018

WYKŁAD PROSTACZKA BOŻEGO


W życiu nie jest ważne co się robi, tylko jak. Można być głupim „inteligentem” i mądrym robotnikiem. A nawet można w pewnym sensie nic nie robić – w taoizmie nazywa się to „niedziałaniem” (po chińsku „wu wei”). A to znaczy nie siłować się z losem, tylko postępować zgodnie ze swoją naturą. Mądrość to zdolność do pojmowania zależności między zjawiskami, a nie reprodukcja treści. I nie musi skutkować „pięknymi obrazkami” za którymi gonimy, bo to tylko nasze wyobrażenia – opakowania, dodatki, ulotki. To co obrazkowe jest tylko do oglądania i pokazywania. Można mieć wszystko co jest „potrzebne” do szczęścia (pieniądze, kobiety, pochlebców) i nie być szczęśliwym. Nie można natomiast postępować mądrze, uczciwie i sprawiedliwie jeśli się szczęśliwym nie jest.

Niestety ludzie zwykle nie dostrzegali tej prawidłowości, usiłując zadekretować zasady moralne. Ale wszystko co formalne szybko staje się rytualne (a więc mechaniczne, dogmatyczne i bezrefleksyjne). Doktryny wskazujące źródła dobra, piękna i prawdy poza nami samymi występują więc przeciw naszej naturze oferując nam „złotego cielca”. Stąd wszystkie związane z nimi patologie (pedofilia kleru, islamski ekstremizm czy dyktatura biurokracji). Nie można być „zawodowym” mędrcem, bo zamykanie się we wieżach własnego autorytetu (a tak naprawdę pychy) izoluje od rzeczywistości, a dążenie do rzeczy nierzeczywistych zanieczyszcza umysł. Gdy „obrazek” przesłania nam naturę rzeczy staje się zasłoną dymną dla różnych niegodziwości.

Jeśli natomiast ktoś posiadł szczęście, posiadł już wszystko i nie musi robić niczego by je zdobyć. Nie jest więc zależny od nienasyconych pragnień, ani nawet „sił wyższych”. Jak zauważył Arystoteles „bezwzględnie ostateczne jest tylko to, do czego się dąży zawsze dla niego samego, a nigdy dla czegoś innego”. To co nie wyzwala szczęścia jest więc tylko niepotrzebnym zamieszaniem. O ile pokonywanie trudności w pewnej mierze może być satysfakcjonujące i pouczające, o tyle wieść musi do zgody ze samym sobą – spełnienia. Jeśli zabraknie nam poczucia sensu wysiłku czy wyrzeczeń nie da się uwznioślić. To nie ciało Chrystusa zostało zranione przez zło wykorzystywania seksualnego, tylko ofiary pedofilskich gwałtów, ale to oczywiście „sprawka szatana”. Mędrzec w stroju kapłana, nauczyciela, trenera czy eksperta, może być zwykłym błaznem szermującym pięknymi teoriami.


Za mądre uważam tylko to, co jest dla mnie inspirujące, a nie coś co mam przyjąć na wiarę, bo ktoś „mądrzejszy” tak mówi. Oczywiście mogę się mylić (i często to robię), lecz nie wierzę w nic czego nie mogę zrozumieć, chyba że można to jakoś zademonstrować (na przykład pod postacią wynalazków technicznych). Z tego powodu nie za bardzo wierzę doradcom ekonomicznym czy komentatorom politycznym, którzy są mistrzami w uzasadnianiu tego dlaczego ich prognozy się nie sprawdziły. Urokiem rzeczywistości jest właśnie jej nieprzewidywalność, z której okiełznaniem mają problem nawet obiektywne algorytmy – precyzyjność wyników zależy bowiem od dostarczenia im ogromnej ilości twardych danych, a przede wszystkim zidentyfikowania w nich odpowiednich zależności.

Dopiero po rozpoznaniu wielu pozornie marginalnych niuansów (często wykraczających łańcuchem skutkowo-przyczynowym poza wąsko rozumianą „dziedzinę” wiedzy) można skleić jakąś sensowną hipotezę, którą należy jeszcze zweryfikować eksperymentalnie. Ale dotyczy to tylko faktów naukowych – kiedy idzie o tak zwaną „mądrość życiową” można głosić dowolne koncepcje, bo jak dotąd nie ustalono co jest celem życia. Wyjaśnianie tej kwestii stało się za to sposobem na życie różnej maści „znawców” naszych potrzeb, a niekiedy także sił nadprzyrodzonych. Niestety instytucjonalni przewodnicy duchowi okazują się często zwykłymi skurwysynami.


W ultrakatolickiej Irlandii, gdzie za przeprowadzenie aborcji do 2013 roku groziła matce kara dożywotniego więzienia, ofiarami „bożej miłości” padło kilka tysięcy dzieci, które zagłodzono na śmierć w katolickich „placówkach opiekuńczych”. Jest to tym bardziej perfidne, że zakonnice nie musiały żywić tych istot ludzkich za darmo – na każdą samotną matkę z dzieckiem kościół otrzymywał dotację równą średniej pensji robotnika. Ponadto młode matki pracowały na rzecz tych ośrodków bez żadnego wynagrodzenia, czyli de facto niewolniczo. Jeśli współczynnik śmiertelności w kościelnych „domach pomocy” był sześciokrotnie wyższy niż średnia krajowa, a jako przyczynę zgonu najczęściej wpisywano niedożywienie, to wnioski nasuwają się zresztą same. Dobrze żywiono za to wyselekcjonowane do adopcji dzieci, które sprzedawano amerykańskim rodzinom za pokaźne kwoty (często wbrew woli ich biologicznych matek). Około dwu i pół tysiąca dzieci poddano też ryzykownym komercyjnym doświadczeniom farmaceutycznym, co części z nich zrujnowano zdrowie. A przecież dochodziło też do poniżania, przemocy fizycznej i wykorzystywania seksualnego.

Wszystkie te potworności miały tam charakter systemowy, a przecież do zbrodni przeciwko dzieciom dochodziło też w innych krajach (w USA, Hiszpanii i wielu innych). Niemniej każdy dosadny głos krytyki wymierzony w pobożną hipokryzję uznawany jest za atak na kościół, krzywdzący paszkwil czy lewacki spisek, bo nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej, a wielu pasterzy jest prawych i dalej w tym tonie... No cóż, najważniejsze jest żeby nikogo nie obrazić, bo przecież komuś może być przykro, jeśli obejrzy taki film jak „Kler” Wojtka Smarzowskiego... Dla mnie w każdym razie autorytet kościoła tym bardziej traci im energiczniej zabiera się do walki z takimi „prowokacjami” zamiast własnymi grzechami. A w ogóle to nie lubię autorytetów i nie pytajcie mnie, jaki mam autorytet żeby tak się wymądrzać. Od razu rzućcie we mnie kamieniem.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz