Wszyscy mamy skłonność do koncentrowania życia wokół swoich
mocnych stron. Nie jest to nawet wynikiem świadomych wyborów, lecz informacji
zwrotnych którymi jesteśmy nagradzani lub karceni za podejmowanie różnych form
aktywności. Jeśli coś nam dobrze wychodzi zwykle zyskujemy motywację by
kontynuować dzieło. Nieudolne działania natomiast odbierają nam chęci.
Rozwijanie swoich talentów wymaga wysiłku i dyscypliny, lecz jest też źródłem
radości jaką daje poczucie bycia w czymś dobrym czyli spełnienie. Niestety
często w imię „rozwoju” poświęcamy zbyt wiele, co prowadzić musi do
emocjonalnego wypalenia przejawiającego się chronicznym niezadowoleniem z
rezultatów własnych poczynań. Zdaniem psychologów taka frustracja przybiera już
rozmiary społecznej plagi. Nawet rzekomym ludziom sukcesu często zaczyna w
końcu brakować wyższego celu, a wtedy rytualne obowiązki stają się tylko
koniecznością, a zatem ciężarem.
Stwierdzenie, że każdy z nas jest geniuszem jest z pewnością
przesadą, lecz jeśli nie geniuszem to przynajmniej specjalistą w jakiejś
dziedzinie. Bo każdy z nas ma jakieś zainteresowania – z wyjątkiem pewnej grupy
wiecznie znudzonych cymbałów. Uprawianie swojej pasji pozwala nam między innymi
być w czymś lepszym od ogółu. Jest to jedna ze ścieżek podtrzymywania
powszechnego złudzenia nadprzeciętności. Otóż każdy z nas (a przynajmniej
zdecydowana większość) ocenia się wyżej od przeciętnej, co siłą rzeczy przeczy
statystyce. Ale nie wynika to jedynie z tendencyjnego subiektywizmu i błędów
atrybucji. Oceniając się ludzie przyjmują różne obiekty oceny, tym samym
kultywowane przez siebie wartości i zdolności uznając za szczególnie ważne. Na
przykład dzięki swojej znajomości wybranej dziedziny można postrzegać się jako
osobę szczególnie błyskotliwą na tle ludzkości, nie zważając na swoją
ignorancję we wielu pozostałych. Dzięki temu możemy się cieszyć swoją
różnorodnością.
Zważywszy na wspomniane wcześniej niebezpieczeństwo
wypalenia się naszego entuzjazmu sprowadzanie życia do jednej „obiektywnej”
skali (tak zwanego statusu społecznego), wydaje się raczej hamować niż
stymulować spontaniczność doznań. Zamiast się bowiem w nich odnajdywać pytamy
najpierw co z tego będziemy „mieć”. Tymczasem zasadniczo nasza potrzeba
posiadania wykształciła się żeby ułatwiać „bycie”, a nie na odwrotnie. Lubię
czasem fantazjować jak to jest mieć dużo forsy, bo sądzę, że posiadanie jej
ułatwiłoby mi funkcjonowanie, ale kto wie czy nie byłaby to po prostu iluzja. W
końcu kupowanie uznania redukuje dysonans poznawczy do postaci transakcji.
Paradoksalnie najbardziej cenimy w życiu rzeczy których zdobycie kosztowało
najwięcej wysiłku i środków. Po serii zmasowanych starań prawie zawsze
dochodzimy do wniosku, że „było warto”, choć często jest to jedynym możliwym
ich uzasadnieniem. Często dopiero zaangażowanie określa priorytety. To tak
jakby człowiek sam nie wiedział co jest dla niego ważne i odpowiedzi szukał w
swoim doświadczeniu.
Większość życia poświęcamy pogoni za szczęściem, a nie
radości z bycia samym sobą. Przez to szczęście staje się dla nas niemal
mitycznym tworem, kamieniem filozoficznym czy Świętym Graalem, a nie samą
esencją egzystencji. Twierdzimy wręcz, że w życiu piękne są tylko chwile.
Uważamy bowiem, że to nie my jesteśmy odpowiedzialni za to ile z niego
czerpiemy satysfakcji. Że inni powinni nam „dać” szczęście. Ale czy my sami
mamy moc uszczęśliwiania innych? Zacznijmy od siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz