Nawet po upadku systemu kolonialnego kraje rozwijające się były uzależnione od naszego dobrobytu - mając do zaoferowania jedynie przysłowiowe banany, liczyć musiały na jak największą konsumpcję w krajach uprzemysłowionych. Drugim dobrem które mogło ewentualnie zainteresować krezusów z północy była tania siła robocza, zaprzęgnięta do produkcji tandetnej odzieży czy zabawek. Rozpoczęło to proces stopniowego przekazywania technologii do krajów takich jak Chiny czy Indie, które teraz właśnie rozpaczliwie szukały kontaktów handlowych z niegdyś pogardzaną Europą i jej Wielkim Amerykańskim Bratem.
Nie obawiamy się już komunizmu tylko chińskiego kapitalizmu, który może być zbyt konkurencyjny dla zadufanych w sobie niemieckich, francuskich czy brytyjskich spekulantów. Dla Polski może być to w dłuższej perspektywie paradoksalnie dobry znak - tak jak Chiny były swego czasu światową montownią, tak my stajemy się fabryką Europy. Owszem, dzięki innowacjom (a także szpiegostwu przemysłowemu) nasi żółci bracia wchodzą już na wyższy poziom, ale ich historia pokazuje, że kluczowe było gromadzenie kapitału nawet kosztem pracy za śmieciowe pieniądze. A lenistwo Europejczyków, wysługujących się pracą zagranicznej biedoty i imigrantów, na dłuższą metę może być zabójcze, kiedy już staną się tylko konsumentami, a Europa rynkiem zbytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz