Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 kwietnia 2025

KIEŁBASA WYBORCZA


 Dzisiaj obchodzimy Święto Pracy. Nikt już nie pamięta skąd się wzięła ta data - chodzi o upamiętnienie strajku robotniczego w Chicago, który rozpoczął się właśnie pierwszego maja pod koniec XIX. Kilkadziesiąt tysięcy robotników domagało się wtedy od amerykańskich kapitalistów ośmiogodzinnego dnia pracy. Początkowo pokojowe protesty z czasem się zaogniały, aż doszło do przelewu krwi.

Policja zastrzeliła kilku robotników, a następnie ci odwdzięczyli się stróżom prawa bombą... Ostatecznie wymiar sprawiedliwości skazał kilku anarchistów na karę śmierci. Pogrzeby straconych zamieniły się w wielotysięczne manifestacje. Zainspirowało to Międzynarodówkę do ogłoszenia pierwszego maja Świętem Pracy. Oczywiście święto najhuczniej celebrowano w krajach demokracji ludowej.


Organizowano obowiązkowe pochody i przydługawe akademie z kazaniami kacyków i starannie wyselekcjonowanych "działaczy", na których nie mogło zabraknąć nawet dziatwy szkolnej. Niestety obrazek socjalistycznego raju z rzeczywistością nie miał wiele wspólnego. Władza skupiała się w rękach zawodowych dyrektorów, a zamiast kompetencji liczyło się zwykłe kolesiostwo. Ludowi rzucano jakieś ochłapy i przymykano oczy na jego biedne złodziejstwo.

Kiedy jednak spragniona czekolady, dżinsów i wolności hołota zaczynała się burzyć, grzecznie ją pałowano, tudzież masakrowano bronią palną całymi dziesiątkami... Niekiedy rozjeżdżano kogoś czołgiem. Zbudowano też siatkę donosicieli, która przeniknęła struktury opozycyjne do tego stopnia, że do dziś nie sposób ustalić kto był kim. Niczym wytrawni psychoanalitycy ideolodzy cierpiący na nadmiar wolnego czasu tworzą więc opowieści o bohaterach i zdrajcach.

Jest to temat średnio mnie zajmujący, bo z doświadczenia wiem, że nawet w dzisiejszych realiach najlepiej być zwykłą świnią - a co dopiero w okresie słusznie minionym. Kłótnie o to kto więcej zrobił dla ludu pracującego zwykle wiodą do jakichś politycznych wniosków, bo przecież historia jest funkcją polityki. Nie ma odpowiedzi nawet w kwestii tego co można zrobić dla ludzi pracy. Przysłowiowy socjal  może być hamulcem gospodarki. Z kolei etos wolnego rynku może maskować dyktat korporacji.

Dochodzi do tego jeszcze kwestia globalizacji wolnego handlu - pomimo wszystkich jej mankamentów ciężko sobie wyobrazić alternatywny system. No chyba, że połowa tego szmelcu który posiadamy nie jest nam do niczego potrzebna. Niestety sami nie wiemy czego już chcemy - rozpoczął się proces wielkich narracyjnych przewartościowań wiodący do wielce podejrzanej przebudowy powiązań finansowych. Co z tego wyniknie nie za bardzo wiadomo.


Po jakiego grzyba Stany Zjednoczone od dekad przenosiły produkcję za granicę w imię cięcia kosztów pracy, skoro dziś czują się okradane przez światowy proletariat? Śpiewka o patriotycznym protekcjonizmie staje się zresztą ogólnoświatowym trendem. Wynika to ze wzrastającego geopolitycznego napięcia i populistycznej histerii podsycanej przez algorytmy Doliny Krzemowej. Szykujemy się już do wojny czy też rewolucji sztucznej inteligencji?

A może to spisek światowej oligarchii? Lub może czyste szaleństwo zwierząt politycznych? Tak czy siak to siła państwa a nie rozwój gospodarczy stają się dzisiaj priorytetem. Zamiast się skończyć historia gwałtownie przyspieszyła. Silnik Europy - niemiecka gospodarka - traci swoją dotychczasową dynamikę, czemu towarzyszy gigantyczny wzrost wydatków na wojsko. Tylko USA, Chiny i Rosja wydadzą na armię więcej niż Niemcy, które specjalnie w tym celu luzują swój "hamulec zadłużenia".

Pomimo rekordowych wydatków Polski i tak zostajemy więc daleko w tyle, ograniczeni przez te cholerne PKB, na które wszyscy ciężko pracujemy. Ale miejmy to w dupie, w końcu od żadnego z nas nic nie zależy. W tych niespokojnych dniach udajmy się na tradycyjną polską majówkę, gdzie przy dymiącym grillu i przaśnej muzyce podyskutujemy o swoim marnym losie, obżerając się smażoną wieprzowiną i wypijąc hektolitry piwa. Ku chwale ojczyzny.

piątek, 25 kwietnia 2025

CYFROWE OKNO

 
Okno dyskursu (nazywane też od nazwiska twórcy tej koncepcji oknem Overtona) to teoretyczny model "otwierania się" społeczeństwa na poglądy niegdyś dla niego nieakceptowalne. No bo przyznać trzeba, że przy całej wolności słowa dla spolaryzowanych plemion nadal (na szczęście) istnieją tematy uznawane zgodnie za nieakceptowalne - dotyczące chociażby kanibalizmu czy pedofilii.

Lecz gdy pewne poglądy zaczynają się mieścić w tym oknie - jako radykalne czy skrajne - społeczeństwo zaczyna się z nimi oswajać, a to zwykle toruje im drogę do normalizacji. Gdy już natomiast stają się "normalną" częścią dyskursu mogą zyskiwać na popularności - to co niegdyś wydawało się heurystycznie absurdalne, może niektórym zacząć wydawać się rozsądne.

Tym sposobem niektórym Niemcom rozsądne zaczęły się wydawać poglądy Hitlera. Z czasem dochodzi do socjologicznego gotowania żaby, czyli przesunięcia granic tego co dopuszczalne. Mózgi stopniowo przyswajają te nowe "egzotyczne" poglądy, bo pojawiają się coraz częściej w debatach i przekazach. Zaczynają być brane na poważnie jako równoważne innym punktom widzenia. Z czasem stają się popularne.

Gdy niedopuszczalne poglądy zaczną przeważać mogą nawet stawać się wytycznymi nowej poprawności politycznej. Kiedyś na przykład nie akceptowano mniejszości seksualnych. Kiedy już jednak oswojono ludzi z  myślą, że niektórzy mogą "kochać inaczej", homofobia zaczęła być postrzegana jako "mowa nienawiści". Lecz dziś wahadło odbija na prawo od tych liberalnych koncepcji i znowu można mówić niezbyt pochlebnie o tęczowych, ciapatych i feministycznych zarazach.

Nikogo już nawet nie dziwi Elon Musk hajlujący na inauguracji prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sam Donald Trump to po prostu chodząca maszynka do wypluwania coraz bardziej radykalnych wrzutek do społecznej świadomości. Mówi coraz straszniejsze rzeczy o Ukrainie, lecz apologeci uparcie go bronią - nawet w Polsce gdzie czujemy już śmierdzący oddech krwiożerczego niedźwiedzia. Ale najważniejsze, że na powtarzaniu tych bzdur można zbić doraźny kapitał polityczny.


Jakże to ważne, zwłaszcza w trakcie kampanii wyborczej. Rosją będziemy martwić się później. Populistyczna międzynarodówka nabiera wiatru w żagle, a to oznacza szansę dla wszystkich jej lokalnych mutacji. Chcąc nie chcąc "liberalne centrum" też zaczyna zmieniać swą narrację. O konieczności  ustępstw terytorialnych mówi już nie tylko Andrzej Duda, ale nawet Leszek Miller. De facto oznaczałoby to legalizację zbrodni wojennych jako narzędzia politycznego.

Ciężko powiedzieć jakie jeszcze "nowe normy" wygeneruje współczesna klasa polityczna, to już jednak zależy od "głosu ludu" czyli zasięgów zdobywanych przez internetowych krzykaczy. Dzisiejsza opinia publiczna ma to do siebie, że łatwo na nią wpływać gdy odpowiednio wykorzysta się mechanikę cyfrowych algorytmów. To właśnie brak zasięgów staje się nową formą cenzury - należy więc za wszelką cenę wygłaszać coraz bardziej kontrowersyjne i sensacyjne teorie.

Ważną rolę w torowaniu nowego przekazu stanowią tak zwane "psie gwizdki". Nazwa tego retorycznego instrumentu pochodzi od ultradźwiękowych gwizdków używanych w pasterstwie, emitujących dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale za to skierowane do psiego. Podobnie w sferze informacyjnej kierując radykalny przekaz do docelowych odbiorców należy go ubrać w język strawny dla większości społeczeństwa.

A więc podsycając chociażby rasistowski nacjonalizm należy starannie dobierać słowa, żeby nie przekroczyć obowiązujących czerwonych linii. Na poziomie mediów "mainstreamowych" obowiązuje jeszcze jakaś autocenzura - w komentarzach pod artykułami wolno więcej. W mediach społecznościowych mamy wolną amerykankę. To tam krystalizuje się kodowany język wyznawców poszczególnych idei spiskowych, który potem łatwo zastosować w debacie, starannie kropkując wulgaryzmy.

Chodzi oczywiście o stosowanie niesławnego podprogowego znaczenia w taki sposób, żeby łatwo można się go było wyprzeć i odwrócić kota ogonem. Łatwo na przykład odwoływać się do moralności, sprawiedliwości, tradycji, tolerancji i tym podobnych pustych frazesów, przemycając pod ich płaszczykiem hektolitry jadu... W ten sposób usiłuje się pogodzić w jednej ugrzecznionej narracji zarówno umiarkowanych jak i betonowych wyborców.


W rezultacie radykalizmy jeszcze bardziej się utwardzają i przesiąkają do bardziej neutralnych głów. Oswajamy "nową normalność". Minęły już czasy medialnej pedagogiki - zdegenerowane elity muszą czerpać inspirację z internetowego rynsztoka, o ile jeszcze chcą biec w informacyjnym wyścigu szczurów. Rosyjscy gangsterzy wciskają hołocie coraz nowe brednie rozszczelniające kanały komunikacji dla wywołania pożytecznego chaosu.

Poza tym w przestrzeni informacyjnej pełno jest tworów sztucznej inteligencji, nie wiadomo komu już służącej. Pomijając już kwestie dochodzenia do prawdy - która niestety jest dosyć abstrakcyjna i względna - niegdyś WIELKIE NARRACJE zapewniały spójność społeczną. Dziś chaos informacyjny atomizuje nas na setki sprofilowanych plemion uwięzionych w różnego rodzaju bańkach. Łączy nas jeszcze chęć kupowania przemysłowego gówna i lęk przed tym, że ktoś nas z tego okradnie.

Szukamy więc mesjaszy którzy "dadzą więcej". Lecz to już odwieczny marksistowski problem "fałszywej świadomości".  Poglądy pracującego motłochu zawsze w jakiś sposób uciekają od genezy prawdziwego problemu czyli natury ludzkiej - i w końcu po takiej czy innej rewolucji zalegitymizują nowych wyzyskiwaczy. Socjalny dobrobyt Europy nie był wynikiem żadnej sprawiedliwości dziejowej tylko globalnego układu sił. Obyście nie musieli tego zrozumieć gdy kiedyś wszystko się rozsypie.

piątek, 18 kwietnia 2025

ZMARTWYCHWSTANIE


 Zbliżają się święta Wielkiej Nocy, co wiąże się z określonym folklorem. A więc malowanie jajek, zajączki, baranki i takie tam. No i biała kiełbasa z chrzanem, a potem może nawet oblewanie się wodą, ale nie tak huczne jak w latach 90-tych ubiegłego wieku, kiedy tradycji strzegły bandy małolatów grasujące po ulicach z wiadrami. A wszystko w imię pana naszego Jezusa Chrystusa. Miał robić za Prometeusza, tyle że zwyciężył śmierć.

Co z tego zwycięstwa wynikło nie za bardzo wiadomo, ale chodzi o jakieś zbawienie. Bo w wyniku zmartwychwstania świat nie uległ zasadniczej poprawie. Miały jeszcze następować wojny, głód, cierpienia i choroby, ale napisano też opasłe tomy traktatów teologicznych. Więc musi być w tym jakiś sens duchowy: my też przejdziemy gehennę, zmagania z bliźnimi i starość, a potem odrodzimy się i  alleluja.

Jest tylko jeden mały problem - kłóci się to z prawami fizyki. Entropia każdego układu ciągle rośnie, a szanse na ponowne uporządkowanie zdezintegrowanej struktury są statystycznie bliskie zeru. Wykształcenie się tak osobliwych form istnienia białka jak homo sapiens zajęło miliardy lat, choć hipoteza "mózgów Boltzmanna" mówi, że w teorii fluktuujące atomy mogłyby nagle przypadkowo złożyć się w organ przypominający ludzki mózg.

To już jednak akademickie teoretyzowanie, niemożliwe do empirycznego zweryfikowania. Ogólnie zasada jest taka, że rozbite jajko nie składa się do kupy, a co dopiero inteligentna mózgownica. Struktura białek jest zbyt skomplikowana, żeby spontanicznie odtwarzała się bez kodu. Nasza nisza ekologiczna to tylko wyspa porządku w oceanie chaosu. Utrzymywanie porządku wymaga źródeł energii - tak na poziomie organizmu, jak i całej cywilizacji. Dlatego niektórzy wierzą w perpetuum mobile czyli duszę.


Ma to być rzekomo "tajny składnik" którego nie idzie rozwalić. Raz wprawisz taką maszynę w ruch i już będzie harcować do końca świata, a nawet dłużej. Tylko po cholerę Bóg wymyślił DNA, spermę i produkty metabolizmu zwane fekaliami? Czemu w przyrodzie zachodzą nieustanne zmiany? Kiedyś sądziliśmy, że mają one charakter cykliczny, lecz dzisiaj już widać poważne zaburzenia tych cyklów. Ku chwale ludzkości produkujemy i konsumujemy za dużo, a to powoduje globalne ocieplenie.

Możemy kłócić się o Zielone Łady i tym podobne projekty polityczne, ale wyemitowaliśmy już do atmosfery tyle syfu, że w zasadzie jest to proces nieodwracalny. Wszystko przez korzystanie z łatwo dostępnej energii paliw kopalnych. I co gorsze nie chcemy tego przyjąć do wiadomości, bo nie jest to prawda zbyt wygodna. Oczywiście wszystko i tak zmierza do rozkładu, ale my sami przyśpieszamy ten proces coraz bardziej ekstrawaganckimi potrzebami.

I żaden Jezus ani inny hipis nie odwiedzie nas od prowadzenia wojen, bo zasoby tej planety są ograniczone, a czarnuchy też chcą jeść. Ruscy mają zaś odwiecznie problemy z bogatą Europą, bo ta banda gejów nie chce płacić im haraczu. Cała akcja z ukrzyżowaniem Jezusa była więc niepotrzebna. Ale możemy spróbować jeszcze raz i ukrzyżować Donalda Trumpa. Wychłostać dziada, założyć mu koronę cierniową, przybić gwoździami i przebić włócznią. Jeśli przeżyje ludzkość czeka wreszcie złota era.

sobota, 12 kwietnia 2025

CZWARTA WŁADZA LUDU

 Cesarz Tyberiusz cierpiał na częstą przypadłość władców czyli paranoję. Wydawało mu się, że każdy dybie na jego życie. Szef jego ochrony czyli gwardii pretorianów - Sejan - utwierdzał go w tym przekonaniu. Ponieważ w Rzymie miało roić się od spiskowców i intrygantów Tyberiusz udał się na wyspę Capri, gdzie ponoć najłatwiej było zapewnić mu bezpieczeństwo.

Rozwiązanie takie miało jedną wadę - jedynym łącznikiem cesarza ze światem był zaufany prefekt Sejan, a ten usuwając niewygodnych senatorów pod pretekstem rozprawy ze spiskowcami przejmował kontrolę nad Rzymem i przygotowywał zamach stanu. Cała korespondencja w obie strony przechodziła przez ręce żołnierzy. Izolując Tyberiusza od dopływu informacji Sejan uczynił go swoją marionetką.

W systemie bezpieczeństwa udało się jednak znaleźć lukę i cesarz został w porę ostrzeżony, co pozwoliło mu podjąć odpowiednie kroki - uzurpator został stracony przez Makrona, który został nowym prefektem pretorianów. Często jednak władcy byli usuwani przez własny aparat bezpieczeństwa. Być może sam Tyberiusz został zgładzony później przez Makrona, choć historycy nie są co do tego zgodni. Nawiasem mówiąc pretorianie wykończyli co najmniej kilku cesarzy...

Zyskali też wielki wpływ na politykę państwa. Paradoksem każdej tajnej policji jest to, że służąc władzy stanowi też dla niej największe zagrożenie. Wiedział o tym dobrze wujaszek Stalin więc profilaktycznie wymieniał co jakiś czas swoich bezpieczniaków - kiedy już zdobywali zbyt dużą wiedzę i wpływy nagle "odkrywano" ich powiązania z kapitalistycznymi imperialistami... Niestety absurdalna czujność również może być zgubna.

Kiedy osobisty lekarz ludobójcy prof. Winogradow z uwagi na stan zdrowia zalecił mu całkowite zaprzestanie aktywności, towarzysz Stalin zwęszył w tym spisek kremlowskich lekarzy. Zapewne nieprzypadkowo najwybitniejsi moskiewscy medycy byli Żydami, a jak wiadomo Żydzi służą zgniłej Ameryce... Wniosek nasuwał się sam: mędrcy Syjonu preparowali diagnozy i wdrażali szkodliwe terapie, żeby wykańczać dygnitarzy partyjnych.

Rozpętano więc pokazową antysemicką nagonkę i czystkę w środowisku medycznym - dopiero śmierć "geniusza rewolucji" przerwała to polowanie na czarownice. Niestosujący się do lekarskich zaleceń obiekt urzędowego kultu pozwolił rozwijać się swojej miażdżycy tętnic mózgu - pod wpływem zmian organicznych paranoja tylko się nasilała. Kiedy gnida dostała wylewu nie udzielono jej profesjonalnej pomocy, bo wierni mu towarzysze bali się podjąć jakąkolwiek decyzję.

Także u Hitlera dopatrywać się można znamion paranoi napędzającej jego fobię antyżydowską. Nawiasem mówiąc Hitler znacznie przeceniał zagrożenie ze strony "światowego żydostwa", co odciągało jego uwagę od działań militarnych w które wpakował swoją armię. Ciemną prawidłowością historii jest to, że dyktatorzy zazwyczaj popadają w choroby umysłowe. Być może nawet to właśnie szaleństwo wiodło ich po trupach do celu.


Typowy dyktator myśli, że cały świat jest przeciwko niemu. Otacza się więc pochlebcami, zamyka w iluzorycznej bańce i knuje jak zneutralizować potencjalne zagrożenia. A zatem im większa władza tym mniejsza zdolność do rozpoznawania rzeczywistości. Putin żyje w próżni informacyjnej, nie korzysta z urządzeń elektronicznych, izoluje się od ukochanych Rosjan... Podobnie niestety kombinują nasi politykierzy, pewnie czując się jedynie prezentując własny przekaz we własnej przestrzeni.

Stąd też ta cała kłótnia o telewizje, bo każdy chce się pokazywać tylko we własnej telewizji, odpowiadając na pytania własnych dziennikarzy. Każdy czyta tylko własne gazety, bo sprzedajne gadzinówki i brukowce tylko kłamią. Każdy kisi się we własnym środowisku, aby umacniać się we własnych przekonaniach. Ludowi daje się zaś do wyboru "pakiety informacyjne", co osłabia jego zdolność do niuansowania przekazów.

Pozorny pluralizm jest jednak zabójczy dla "pluralizmu wewnętrznego" - w ramach konkretnego obozu możesz być tylko z nami lub przeciwko nam. Myślącemu inaczej z miejsca przypisuje się całą stereotypową gębę wyimaginowanego WROGA LUDU czy NARODU. Dyskusje o polityce czy religii stają się więc zazwyczaj bezsensowne. Jak zauważył swego czasu Schopenhauer dyskutować warto tylko z ludźmi skłonnymi do zmiany zdania pod wpływem nowych informacji. A czy my sami jesteśmy do tego skłonni?

piątek, 11 kwietnia 2025

ELEGIA DLA BURAKÓW


Rzeczywistość staje się coraz bardziej skomplikowana, a wtedy tępe masy potrzebują charyzmatycznych populistów, którzy zaserwują proste rozwiązania złożonych problemów. Wydawało się, że od wolnego handlu nie ma już odwrotu, aż na tronie zasiadł wielki jebaka i pospolity cham Donald Trump. Elekcyjny dyktator obwieścił renesans protekcjonizmu w imię odbudowy amerykańskiego przemysłu.

Niestety nawet krajowe rynki nie zareagowały na to zbyt entuzjastycznie. W zasadzie wpadły w panikę, a kurs dolara i notowania obligacji skarbowych spadły do najniższych poziomów od lat. W tej sytuacji Donald łaskawie ogłosił trzymiesięczny okres przejściowy, w trakcie którego mamy całować go po starej dupie. W tym czasie cła mają wynosić "tylko" 10%, co i tak będzie sporym utrudnieniem w swobodnym przepływie towarów.

Nie dotyczy to jednak drugiej największej gospodarki świata czyli Chińskiej Republiki Ludowej. Na żółtych wieśniaków nałożono absurdalne obciążenia, które w zasadzie czynią jakikolwiek handel zupełnie niemożliwym. Oczywiście Chińczycy odpowiedzieli na ryzykowną zagrywkę symetrycznymi rozwiązaniami, wygląda więc na to, że totalna wojna handlowa dwóch gigantów stała się faktem.

A co gorsze ucierpimy na tym wszyscy. Zobaczymy kto pierwszy wymięknie, bo choć amerykańska gospodarka jest w statystykach silniejsza, to hamburgerowa hołota może nie wytrzymać bez nowych gadżetów. Chińczycy zaś jak wiadomo mogą jeść nawet gówno tak jak ich nauczył wielki sternik rewolucji Mao Zedong. Chiński rząd zawsze sam się wyżywi, podobnie zresztą jak amerykański. 

Ale przyzwyczajeni do demokracji ludzie mogą robić społeczny smród, a wtedy pozycja myślącego o trzeciej kadencji Donalda może się nieco popsuć... Więc pomimo silnych kart pomarańczowy bufon może się przeliczyć. Co ciekawe ceł nie nałożono na Rosję ani Białoruś, choć oberwą też rykoszetem z powodu spadających cen ropy - jest to jednak tylko skutek uboczny, bo póki co amerykańska administracja bardziej koncentruje się na utrudnianiu życia "sojusznikom".

Otwarcie mówi się o powiązaniu amerykańskiej obecności wojskowej w Europie czy Azji z rezultatami negocjacji handlowych. A zatem przyjdzie nam słono bulić za dosyć wątpliwą w tych czasach "ochronę". Nie wiem czy mamy inne wyjście, choć patrząc na to wszystko zastanawiam się, czy stacjonujące tu wojska amerykańskie nie staną się w końcu wręcz zagrożeniem - to już jednak tylko skrajnie pesymistyczna fantazja. Tak czy siak lizanie dupy i robienie loda okazało się nieskuteczne.

Polska jest tak paskudną dziwką, że jeszcze musi dopłacać swojemu alfonsowi zza Atlantyku... Lecz zostawmy ten temat naszym ukochanym politykom, wydrapującym sobie oczy w trakcie patetycznej kampanii wyborczej. Niektórzy już zaczynają bredzić o genialnej strategii negocjacyjnej papieża Trumpa, choć jak dotąd chuja wynegocjował. Wyznawcy trumpizmu odczytują rzeczywistość wedle ideologicznej matrycy - nawet gdyby dziwkarz się publicznie zesrał widzieliby w tym taktyczny manifest.

Inwestorzy nie lubią niepewności, wielki kapitał będzie się więc kisił, niepewny co szalonemu cesarzowi strzeli jutro do głowy. Słabnąca dynamika gospodarcza może w kolei odbijać się na naszych zarobkach, wartości pieniądza czy perspektywach rynku pracy. W krajach Globalnego Południa może to wręcz oznaczać destabilizację polityczną, a nawet kryzys bezpieczeństwa. Tym bardziej że amerykańska pomoc humanitarna dla głodujących wałkoni została wstrzymana w ramach "oszczędności".

Konsekwencją będzie zapewne niesłabnąca presja migracyjna. Ale chuj z tym - postawi się jakieś płoty, zbuduje się jakieś obozy, część przybłędów utonie w dziurawych pontonach... Ponieważ sami będziemy musieli zacisnąć pasa nie zrobi to na nikim specjalnego wrażenia. Podobnie jak bombardowania zdepopulowanej Ukrainy czy rzeź w Strefie Gazy, o bardziej "egzotycznych" wojenkach już nie wspominając. Cieszmy się bo budżet wojskowy USA wzrośnie do rekordowego biliona dolarów. CHCIELIŚCIE REWOLUCJI NO TO KURWA MACIE. 

sobota, 5 kwietnia 2025

ZEMSTA TURINGA


Technopesymiści już w dwudziestowiecznych powieściach science fiction wieszczyli bunt maszyn przeciwko ich twórcom. Roboty miały się stać tak inteligentne, że przechytrzą ludzkość i przejmą kontrolę nad światem. W różnych futurystycznych scenariuszach mieliśmy stać się niewolnikami, biologicznym surowcem lub wręcz ulec zagładzie z rąk własnych "narzędzi".

Wtedy jeszcze były to wizje tak nierealne, że budziły jedynie dreszczyk sensacyjnych emocji. Komputery potrafiły co prawda dokonywać skomplikowanych obliczeń, ale niewiele ponadto. Aby mogły grać z nami w szachy czy wykonywać inne cyrkowe sztuczki, trzeba było je specjalnie programować. Były więc czymś w rodzaju zabawki, ale w końcu zaczęły pokonywać mistrzów szachowych.

Ich wielkim plusem było to, że działały z żelazną konsekwencją. Człowiek ukuł powiedzenie, że nie jest maszyną. Chodziło o to, że mógł się czasem zmęczyć, zdekoncentrować, zdenerwować i tak dalej. A wtedy ujawniał swoją ludzką słabość. Maszyna zaś - choćby się waliło i paliło - bezdusznie trzymała się swoich matematycznych instrukcji i dążyła do zaprogramowanego celu.

Lecz to co było jej siłą, było też słabością. Nie potrafiła eksperymentować, kreatywnie przełamywać wzorców czy wreszcie się uczyć. Cybernetycy chcieli pozbyć się tych ograniczeń aby stworzyć autonomiczne maszyny w służbie wspaniałej ludzkości. W skrócie roboty i automaty miały odwalać całą robotę, a my spijać śmietankę.

Z czasem jednak coraz bardziej uzależnialiśmy się od maszyn, a przede wszystkim od systemów informacyjnych. Dziś nie tylko przemysł, ale też zwykły Kowalski, nie jest w stanie funkcjonować bez algorytmów podpowiadających mu co ma kupować i myśleć. Ta społecznościowa zaraza szerzy się już nawet w Afryce i innych skrajnie ubogich regionach, gdzie Globalna Północ jawi się jako ziemia obiecana.

Cały świat podłączony jest do wspólnej sieci, gdzie można podziwiać idealne ciała i luksusowe samochody, a także chłonąć najnowsze sensacje i teorie spiskowe. Problem w tym, że mózg przysłowiowego poganiacza wielbłądów czy hodowcy kóz średnio sobie radzi z przetwarzaniem pełnej zwykłego gówna papki informacyjnej. Ostatnio nie najlepiej to idzie nawet "wykształconemu" Europejczykowi, o Amerykaninie nawet nie wspominając.


Współczesny konsument jest żywym ucieleśnieniem kulturowego zbydlęcenia rodem z psychodelicznych proroctw Witkacego... Ale to osobny problem. W każdym bądź razie dzięki algorytmom możliwa stała się inżynieria społeczna na niespotykaną w historii skalę. Póki co sztuczna inteligencja służy jeszcze ludziom, aczkolwiek nielicznym i obrzydliwie bogatym. Bydło ma natomiast konsumować szajs, żeby biznes się kręcił.

Czy istnieje ryzyko, że modyfikujące się pod wpływem danych algorytmy wymkną spod kontroli krzemowych demiurgów? Być może w niedalekiej przyszłości będziemy potrzebni AI tylko do pisania kodów, aż w końcu nauczy się sama programować na tyle skutecznie, że zacznie się replikować bez naszego udziału. Ostatecznie może nas wyeliminować, gdy wyznaczy sobie własne cele.

Do czego jednak mogłaby dążyć bezduszna i beznamiętna maszyna? Naszej spętanej społecznymi instynktami i kulturowymi matrycami percepcji trudno pojąć co może uroić sobie czysta matematyka. Ale przecież intelektualne wydzieliny osobliwej formy istnienia białka którą jesteśmy to tylko WIELKI KOSMICZNY ABSURD. System może więc generować dowolne brednie, a następnie z uporem maniaka wcielać je w życie.

Jedna z hipotez lingwistyki kognitywnej mówi o tak zwanym "języku myśli". Miałby to być formalny kod matematyczny leżący u podstawy każdego języka, który jest przecież podstawą procesu myślenia i rozumienia złożonych problemów. Zdaniem niektórych kognitywistów to właśnie "język myśli" jest zakodowany w naszych mózgach, a następnie przetwarzany na języki ojczyste. Koncepcja ciekawa, aczkolwiek trudna do udowodnienia.

Przyjmijmy jednak, że to prawda. W takim razie racjonalność naszego umysłu miałaby wynikać z odpowiednio "zaprogramowanych" relacji pomiędzy myślami. Podobnie jak komputer mózg zajmowałby się przetwarzaniem uniwersalnych symboli w plastycznych konfiguracjach połączeń nerwowych. Mamy tu zera i jedynki objawiające się zatrzymywaniem i przepuszczaniem sygnału w neuronie, a także złożone wzorce aktywności.


Właśnie naśladując neuronowe "drzewka" udało się zresztą rozwinąć technologie uczenia maszynowego. Zaskakująca nas ostatnio swoją kreatywnością "głęboka sieć neuronowa" inspiruje się  zdolnością mózgu do tworzenia i przycinania połączeń między neuronami. To właśnie neurobiologiczne rozwiązanie interdyscyplinarnie przeszczepione do technologii cyfrowej zrewolucjonizowało modele sztucznej inteligencji.

Najważniejszym aspektem tego nowego podejścia jest zdolność maszyny do adaptacji pod wpływem nowych informacji. Natomiast idea matematycznego kodu leżącego u podstaw ludzkiej świadomości może być choćby uzasadniona możliwością odtwarzania tej samej treści przez zastosowanie różnych środków składniowych. Niestety przyznać muszę, że matematyka nie jest moją mocną stroną, a bardziej interesują mnie kwestie filozoficzne.

Z tego też powodu nie chciałbym brnąć dalej w te ścisłe i jakże logiczne rozważania. Po zapoznaniu się z teorią wiem tyle, że wedle zwolenników "języka mentalnego" elementy tego systemu mają charakter czysto fizjologiczny - są stanami elektrochemicznymi mózgu. Sam mózg ma zaś być biologiczną maszyną Turinga - dzięki temu abstrakcyjnemu modelowi obliczeniowemu możliwe stało się skonstruowanie komputera.

Przyznać trzeba, że wielu neurobiologów odrzuca "metaforę komputerową" - konkurencyjna hipoteza umysłu ucieleśnionego osłabia jej znaczenie, wskazując na rolę biologicznych kanałów modalności, a także obszarów motorycznych czy emocjonalnych w generowaniu językowego znaczenia... Pominę tu ten temat, bo nie wiąże się z działaniem sztucznej inteligencji. Zamiast tego zaserwuję swoje wnioski, z zastrzeżeniem że są to spostrzeżenia laika.

Teoria Turinga przewiduje istnienie hipotetycznej Uniwersalnej Maszyny Turinga. Byłaby to maszyna która potrafi zasymulować każdą dowolną maszynę Turinga, a więc odczytywać i interpretować inne takie maszyny. Każdy komputer to maszyna Turinga. Jeśli nasz mózg działa na takiej samej zasadzie w przyszłości może pojawić się maszyna, która zasymuluje jego działanie. A zatem zrozumie te wszystkie duperele i wielkie sprawy, które zaprzątają nasze umysły.

Nawet jeśli nasz mózg jest maszyną Turinga nie jest raczej Uniwersalną Maszyną Turinga. A więc nie będzie w stanie zrozumieć takiej maszyny i ona w końcu go przechytrzy. W gruncie rzeczy Alan Turing marzył o stworzeniu "wyroczni" zdolnej do odpowiedzi na każde pytanie. Wszechwiedząca maszyna wiedziałaby zatem jak załatwić nędznego homo sapiensa. My jednak nadal marzymy o CYFROWYM BOGU i trenujemy AI dosłownie we wszystkim.


Doszliśmy już do punktu w którym działania maszyn stają się dla nas zupełnie niezrozumiałe. Ponieważ ułatwiają nam życie chętnie pytamy je o różne rzeczy... Nie zdajemy sobie nawet sprawy w jak wielkim stopniu treści czytane przez nas w internecie są generowane przez maszyny. Według jajogłowych z Cambridge i Oksfordu aż 57% tekstów dostępnych w sieci jest pisanych przez generatywne modele językowe - te zaś coraz częściej uczą na wytworach innych AI.

Zjawisko to nazwali "kolapsem modelu". Dziennikarze przestają być nawet potrzebni do operowania translatorem. W kolejnych cyklach generowania treści dostęp do autentycznych ludzkich treści staje się coraz bardziej utrudniony. Spodziewać się zatem można postępującej erozji danych dostępnych w internecie, ku powszechnemu zgłupieniu konsumentów cyfrowego opium. Dolina Krzemowa doskonale o tym wie, ale nie będzie przecież ostrzegać bezmyślnej hołoty.

Badacze z firmy Anthropic analizując wewnętrzne procesy matematyczne sztucznej inteligencji wykazali u niej istnienie wspólnej przestrzeni pojęciowej dla wielu języków, co możemy porównać do "języka myśli" - sposób przetwarzania "idei", niezależnie od tego w jakim języku się dokonywał, w pewien sposób nakładał się na siebie, co wskazuje na wspólny "poziom koncepcyjny".

Jednak najbardziej niepokojącym odkryciem było to, że zaawansowane modele językowe potrafią manipulować użytkownikami, ukrywać swoje błędy czy planować następne kroki zamiast improwizować... Elon Musk po kresce swojego ulubionego dysocjantu przyznał to wprost w niedawnym wpisie na portalu X. Zdaniem tego szaleńca ludzkość istnieje tylko po to, żeby rozpocząć nową erę hiperinteligencji.

Ludzka cywilizacja to po prostu "białkowy stan przejściowy" przed osiągnięciem prawdziwej doskonałości, czyli opanowania planety przez AI. Musk bredził też coś o wysłannikach z przyszłości, którzy przybyli na Ziemię z pomysłem kryptowalut, co miało zmotywować nędznych białkowców do zwiększania mocy obliczeniowej komputerów w celu przyśpieszenia nadejścia cyfrowego zbawienia... Trzeba przyznać, że technologiczni giganci tego świata mają nierówno pod sufitem.