Demokracja oznacza władzę ludu. Jej pierwotną formę wymyślili Ateńczycy. W starożytnym Rzymie początkowo kultywowano bliski jej ustrój republikański czyniący z administracji rzecz pospolitą. Brzmi to pięknie i być może wygląda postępowo w zestawieniu z tyranią, lecz w porównaniu z egalitarnością małych plemion myśliwych i zbieraczy i tak było regresem wolności. Administracja w imię budowy cywilizacji zmieniała społeczeństwo w maszynę.
Z dzisiejszego punktu widzenia nie sposób kwestionować postępu, ale okupiony był pracą niewolników czy też zwykłych wieśniaków pozbawionych obywatelstwa, nie wspominając już o prawach kobiet, niepełnosprawnych czy innych dziwolągów. No ale jak mówi przysłowie nie od razu Rzym zbudowano. Realizacja imperialnego projektu pozostawiła już tylko republikańską fasadę, ale lud metropolii dostawał chleb i igrzyska, więc popierał ideologię ekspansji i dyktatury.
Średniowiecze przyniosło kres nawet formalnej maskaradzie, legitymizując władzę wolą samego Boga. Tu i ówdzie pojawiały się jednak namiastki demokracji. Choćby w Rzeczpospolitej Obojga Narodów czyli federacji Polski i Litwy mieliśmy niesławną demokrację szlachecką. Co prawda już sama nazwa wskazuje, że była to demokracja tylko dla wybranych a nie zwykłych chamów, ale jakże miło jest bajdurzyć o polskiej złotej wolności i naszym wiekopomnym wkładzie w rozwój światowego parlamentaryzmu i konstytucjonalizmu.
W końcu w Stanach Zjednoczonych też bili Murzynów, a nawet powystrzelali Indian. Więc możemy wierzyć, że wypełnialiśmy na Białorusi, Ukrainie czy Mołdawii jakąś cywilizacyjną misję. Ale podobnie myśleli chociażby Niemcy zaznajamiający nas ze swoją dumną europejskością. Rozproszenie władzy w rękach pijanego sarmackiego ziemiaństwa konserwowało tylko ustrój oparty na wyzysku chłopstwa. Jednocześnie kasa państwa świeciła pustkami co uniemożliwiało stworzenie nowoczesnej armii, o flocie nawet nie wspominając.
Taka to była demokracja, że każdy szlachcic myślał tylko o własnej dupie. Skoro mógł decydować, to nie chciał nowych podatków. A jak ktoś dobrze zapłacił to mógł zagłosować za taką czy inną ustawą... W tym wypadku centralizm decyzyjny okazywał się skuteczniejszy, zwłaszcza jeśli absolutyzm bywał oświecony. Niestety pod zaborami nasi dzielni ziemianie utracili część swych absurdalnych przywilejów i zaczęli bawić się w powstania. Wtedy zrozumieli, że bez szerokiego poparcia mas nie mają szans. Zaczęli "uświadamiać" motłoch opowieściami o "wspólnocie dziejów".
Gdy narodził się nowoczesny nacjonalizm zaczął mutować, romansując z ideami socjalistycznymi i liberalnymi. Przez pewien czas mieliśmy nawet w Polsce demokrację ludową, która polegała na władzy światłej awangardy partyjnej. Było to konieczne żeby podstępni kapitaliści nie zmanipulowali klasy robotniczej, niezdolnej w swej ciemnocie pojmować logiki własnych interesów. Ponieważ komuniści to zwykłe orwellowskie świnie, okradali lud na potęgę, strzelali do robotników i ręcznie sterowali gospodarką poprzez sieć kolesi.
Aż w końcu doczekaliśmy demokracji liberalnej i dobrodziejstw konsumpcyjnego kapitalizmu. Ale i to okazało się uciążliwe, gdy sąsiad czy inny dupek miał lepszy telefon, samochód czy zdjęcia z wakacji. A najgorsze było to, że tym bogatym dupkom odpierdalało i bardziej przejmowali się transwestytami, głodem w Afryce, a nawet bezdomnymi psami niż pospolitymi robolami. I jeszcze obwiniali tych leniwych skurwysynów, że sami są sobie winni, bo nie chciało im się uczyć, zakładać firm ani czytać książek o rozwoju osobistym.
Oczywiście w końcu znalazł się ktoś kto zaproponował alternatywę. I tak doczekaliśmy się w Polsce demokracji konserwatywnej. Kaczyński po prostu zaproponował, że da każdemu polskiemu chujowi trochę żywej gotówki zamiast tych wszystkich wskaźników gospodarczych, a przy okazji wypierdoli w kosmos lewackich aktywistów cierpiących na nadmiar wolnego czasu, pieniędzy i tolerancji. Rządy PiSu polegały na gigantycznej inżynierii społecznej, mającej stworzyć na drodze populistycznego rozdawnictwa system autorytarnych "dobrych wujków".
Ale nawet mając w rękach instrumenty inwigilacji totalnej, takie jak Pegasus, ciężko było okiełznać umysły Polaków. Prozaiczną przyczyną klęski życzeniowego myślenia było załamanie się waluty i dotychczasowej koniunktury. Lud zwrócił się więc znów do zgniłych liberałów, ale jest bardzo podzielony i nie wiadomo czy projekt alternatywny nie wróci do łask. Lewica i prawica żyją w dwóch zupełnie różnych wszechświatach i tworzą oddzielną rzeczywistość informacyjną.
Ciężko o dialog w tak odseparowanych od siebie narracjach - ten zresztą nikogo tak naprawdę nie interesuje, pomimo pojawiających się rytualnie wezwań do konsensusu w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Czym więc jest demokracja? W tych realiach politycznych sprowadza się jedynie do powszechnych wyborów, a potem każda siła polityczna definiuje ją tak jak chce w imię "woli suwerena". Wola ta jest jednak zwykle pozbawiona wyobraźni, a dotyczy najbardziej palących kwestii bytowych czyli chleba naszego powszedniego, igrzysk sportowych i rozłożenia parawanu na bałtyckiej plaży.
Lud musi mieć dużo szmelcu i trochę rozrywki, żeby jak najwydajniej zapierdalał na projekty patriotyczne, europejskie, edukacyjne i tak dalej... "Wspólnym" majątkiem musi przecież ktoś zarządzać i to nie za darmo. A jak już zarządzasz to z pieniędzmi tu i ówdzie dzieją się dziwne rzeczy. Podstawowy problem z ludem jest taki, że składa się z egoistycznych jednostek i branżowych grup nacisku, oraz internetowych ignorantów. Ciężko więc coś ustalić bez "walki".
Nadziei nie możemy upatrywać nawet w "obiektywnej" sztucznej inteligencji, bo ta tylko przetwarza ogromne zbiory danych kradzionych nam w sposób już niemal totalitarny. A my uzależnieni od opieki społecznej, służby zdrowia, reklamy i kulturowej manipulacji odgrywamy tylko rolę maszynek do głosowania, siły roboczej i mięsa armatniego. W przyszłości nawet rozproszona sieć informacyjna może zostać scentralizowana pod pretekstem "cyfrowej suwerenności" i " walki z dezinformacją".
Moje podejście do nowej "wolności słowa" staje się coraz bardziej ambiwalentne. Intuicja podpowiada mi, że prędzej czy później sieć stanie się nowym instrumentem kontroli społecznej, o ile już nią nie jest. Przykład chiński pokazuje, że istnieją już możliwości technologiczne cenzurowania treści niemal w czasie rzeczywistym. Algorytmy mają problem z ustalaniem prawdy, ale świetnie dostosowują ją do zaprogramowanych wizji.
Ludzka praca ma się stawać coraz wydajniejsza, żeby zapewniać hołocie coraz więcej gadżetów i rozrywek, a także bronić jakichś urojonych praw, tradycji czy innych podniosłych tematów. Wolna wola pozostaje jednak więźniem serwowanych jej scenariuszy informacyjnych. W takim czy innym układzie na szczycie piramidy ktoś spija śmietankę i bawi się w Boga. Informacja to władza absolutna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz