
Wolter stwierdził kiedyś, że gdyby nie było Boga, trzeba by
było go wymyślić. Choć odnosił się krytycznie do przesądów religijnych, uznawał
w ten sposób naturalną ludzką potrzebę religijności, czyli wiary w absolut –
wartości uniwersalne. A te pod każdą szerokością geograficzną personifikowano,
żeby je racjonalizować. Bowiem pomimo całej poezji, wyrafinowania i
górnolotności, człowiek przedkłada konkret nad abstrakcję. Bogowie uosabiali
więc to co niewyobrażalne, nie tylko w
świecie przyrody, ale i ładu społecznego. Ich wola uzasadniała normy moralne.
Zachowały się twarde świadectwa tego, że do etyki przywiązywały dużą wagę już
pierwsze cywilizacje. Starożytni Egipcjanie opiewali uczciwość i wzajemną
życzliwość, dzięki którym możliwa była w ich mniemaniu kosmiczna harmonia.
Ziemska sprawiedliwość miała odzwierciedlać boski porządek wszechświata.
Dziś stwierdzenie Woltera rozumiane jest całkiem
przewrotnie. Często przywołują je w dyskusjach obrońcy idei Boga. Dowodzą oni,
że bez Boga nie ma moralnej prawdy absolutnej, a zatem triumf ateizmu
(najpewniej lewacko-konsumpcyjnego) spowodować musi upadek moralny ludzkości. W
tej wizji rzeczywistości, ludzkość jest tylko moralnie ślepym stadem owieczek,
a raczej baranów, które zagubią się bez duszpasterzy, rytuałów i fantastycznych
obietnic. Kiedy zniknie Wielkie Inwigilujące Oko od razu skoczą sobie do gardeł
i majtek, bo nie ma piekła. Oczywiście każdy z nas ma niekiedy różne plugawe
myśli i jest w pewnym sensie chodzącą puszką Pandory, niemniej przed ich ucieleśnianiem
nie uchroni nas brodacz grożący nam palcem. Jesteśmy na to za cwani. Każdy
grzech możemy sobie odpuścić, każde świństwo wytłumaczyć, każdą podłość
uzasadnić. Przykładów widzimy aż nadto.

Zapewne to tylko marksistowska propaganda, żydowsko-masoński
spisek i tak dalej, lecz ostatnie badania wykazują, że religijne wychowanie nie
jest wcale potrzebne do wykształcenia norm moralnych. Co więcej, może nawet
taki proces zaburzać. Szerokim echem odbiły się międzynarodowe
eksperymenty, dowodzące że niezależnie od wyznawanej religii, religijne dzieci
są mniej życzliwe od tych wychowywanych przez bezbożników. Cechuje je co prawda
większy „rygoryzm moralny”, rozumiany jako skłonność do kategorycznego
osądzania innych, nie idzie z tym jednak w parze chęć do dzielenia się swoją
własnością. Potomstwo bezbożników chętniej natomiast rezygnowało z ziemskich
dóbr, żeby obdarować nimi rówieśników. Dzieciakom rozdawano naklejki,
tyle że „nie starczało” dla wszystkich. Niektórzy obdarowani starali się więc
przywrócić społeczną sprawiedliwość przez podział upominku.
Na pozór wydaje to się paradoksalne. Sprzeczne z moralną
wymową religii. Ale wyjaśnić to może właśnie nieszczęsne utożsamianie
moralności z prawem bożym. Taki sposób pojmowania moralności daje bowiem
wyznawcom poczucie moralnej wyższości nad „niewiernymi”. Im bardziej ktoś
religijny, tym we własnych oczach staje się bardziej moralny. Im więcej wizyt w
kościele, Wojtyłów rozwieszonych na ścianach i religijnych deklaracji, tym
większe poczucie moralnego spełnienia. A im większe spełnienie, tym mniejsza
potrzeba moralnego doskonalenia się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz