Dwa tysiące osób przeszło w „białym marszu” przeciwko
dopalaczom w Trzebiatowie. To właśnie w tym mieście kilkanaście osób zatruło
się prochami kupionymi od miejscowego dystrybutora. Niestety jeszcze nie
wiadomo jaką substancją zatruli się imprezowicze. Ale nie ma to specjalnego
znaczenia – dla mediów to kolejny przykład zła, jakie wynika z zażywania
substancji psychoaktywnych. Dlatego należy zdelegalizować je wszystkie
(oczywiście bez tradycyjnej wódeczki i piwka) – no może z wyjątkiem „medycznej
marihuany”, bo leczenie się ostatnio jest w modzie. Gdy byłem jednak dzieckiem,
słyszałem że od palenia trawy można zwariować, a potem popaść w ciąg heroinowy.
Patrząc na to co się ostatnio dzieje, należy zapytać czy nie
są to przypadkiem skutki prohibicji, narzuconej przez strażników moralności. Bo
współczesna walka z narkotykami przypomina walkę z wiatrakami – swoisty wyścig
pomiędzy prawodawcami a rynkiem, na którym konsumenci i sprzedawcy będą zawsze
poszukiwać legalnych furtek, żeby ubijać interesy bez zbędnych komplikacji.
Społecznym odruchem po każdej fali zatruć jest wołanie o zwiększoną
restrykcyjność prawa. Tyle że praktyka pokazuje przeciwskuteczność takich
łopatologicznych rozwiązań.
Każdy zakaz powoduje
pojawienie się nowych środków zastępczych – potencjalnie jeszcze groźniejszych,
bo dopiero testowanych na poszukiwaczach haju. I tak błędne koło się nakręca –
im bardziej jesteśmy „bezkompromisowi” dla używek, tym stają się bardziej
niebezpieczne. A im bardziej handel spycha się do szemranej strefy, tym gorsze
obowiązują w nim standardy. Niebezpieczeństwo wzmagać więc mogą różne dodatkowe
zanieczyszczenia. Poza tym wysyłanie ludzi po towar na ulicę to prosta droga do
ich demoralizacji. Bo rządzi tam prawo pięści, cwaniactwo i prymitywny
hedonizm.

Pragmatycznym absurdem jest, że zakazuje się środków które
nigdy nie spowodowały śmiertelnego zatrucia (takich jak LSD, grzyby
halucynogenne czy inne enteogeny), wysyłając desperatów do osiedlowego
cwaniaczka, albo testując na nich nowe pomysły chemików. Tym bardziej, że samo
kryterium psychoaktywności nie dowodzi jeszcze, że coś jest szczególnie
szkodliwe. Hipisi spopularyzowali termin „psychodelik” właśnie po to, by
podkreślić, że jest on czymś innym od narkotyku (amfetaminy, heroiny czy
kokainy). W wolnym tłumaczeniu słówko to oznacza „rozszerzenie umysłu”. Środki
psychodeliczne nie powodują klasycznego „głodu” (pętli uzależnienia) więc siłą
rzeczy ich produkcja nie interesuje szczególnie grup przestępczych.

Cała współczesna neurobiologia rozpoczęła się od odkrycia
LSD, a potem jego wpływu na układ
serotoninowy. Dopiero badania nad środkami
psychodelicznymi odsłoniły prawdę o tym, jak neurotransmitery są sprzężone z
nastrojem, osobowością i świadomością, co skłoniło naukowców do porzucenia
obowiązujących wcześniej w psychologii paradygmatów. Otwierało to drogę do
zrozumienia chemicznych mechanizmów rządzących naszymi nastrojami i
zachowaniem. Doktor psychologii na Uniwersytecie Kalifornijskim Timothy Leary
wierzył wręcz, że dzięki temu wprowadzi ludzkość w „nową erę” wolności
duchowej. Niestety zainicjowana przez niego rewolucja hipisowska ugruntowała
mit psychodelików jako wyzwalaczy szaleństwa. Była bowiem wyzwaniem rzuconym
obowiązującej kulturze.
Od pewnego czasu naukowcy na powrót przełamują jednak
psychodeliczne tabu, bo coraz jaśniejszym staje się, że psychodeliki mogą być
lekiem, wspomagającym wychodzenie z depresji, stresu pourazowego a nawet...
narkomanii i alkoholizmu. Po pierwsze podobnie jak medytacja chwilowo hamują
mózgową sieć wzbudzeń pierwotnych, czyli zamartwiające się przeszłością i
przyszłością „ja”. Po drugie podnoszą aktywność serotoninergiczną mózgu, co
sprawia, że czujemy się szczęśliwsi i
bardziej otwarci – serotonina reguluje nastrój i funkcje poznawcze. Po trzecie
zmniejszają odpowiedź ciała migdałowatego na czynniki stresujące. A po czwarte
wreszcie zwiększają gęstość dendrytów i synaps w korze przedczołowej czyli
obszarze odpowiedzialnym za regulowanie emocji. Mimo tych naukowych faktów
badania nad środkami psychodelicznymi są hamowane z powodu uprzedzeń jakie żywi
wobec nich społeczeństwo. Nie stoi to na przeszkodzie, żeby faszerować
„wariatów” otępiającymi lekami czy poddawać ich różnym nienaukowym metodom
analitycznym.

Tymczasem na spragnionej przygody młodzieży żerują twórcy
najnowszych „wynalazków” lub producenci amfetamin, czym wyjaławia ona się z
zarządzającej układem nagrody (a zatem wszelkimi motywacjami) dopaminy. Można
by się spytać po co to komu, skoro życie jest takie piękne. Ale ludzie lubią
karmić się oszustwami – drogami na skróty. Lubią konsumować swoje szczęście na
miejscu, kupować prestiż, płacić za miłość, szprycować się dopingiem czy
botoksem. Opium dla mas jest każdym fetyszem, który stawiają one na piedestale,
wierząc że szczęście jest czymś mechanicznym. Tymczasem wynika ono raczej z
odnajdywania głębokiego znaczenia w przeżyciach jakie stają się naszym
udziałem.
W chwili gdy umieramy szyszynka produkuje duże ilości DMT
(„molekuły duszy”), psychodelicznej substancji występującej też w roślinnych
miksturach szamanów. Osoby którym udało się przetrwać śmierć kliniczną mówią o
błogim spokoju jaki na nich wtedy spłynął. I o przytłaczającej miłości jaką
odczuwali do całego wszechświata. O wglądzie w prawdę. Sądzę więc, że o ile nie
ma pigułek szczęścia, o tyle istnieć mogą narzędzia skłaniające nas do innego
spojrzenia na rzeczywistość – a tym samym odrzucenia przytłaczających nas
schematów myślowych. Z drugiej strony wiem, że produkcja narkotyków i ich
zamienników jest biznesem, w którego logice leży raczej zniewalanie niż
wyzwalanie umysłów.